** CZŁOWIEK ORKIESTRA / Z DAWIDEM RYSKIM, AUTOREM OKŁADEK ZOOMA W 2016 ROKU ROZMAWIA MARTA WYSOCKA
Znalazłeś się na stronach wydanego dosłownie przed chwilą albumu The Best Polish Illustrators. To niezwykłe, świetne wydanie zawierające prace 39 najlepszych współczesnych polskich ilustratorów. Jakie to uczucie znaleźć się w takiej książce?
Jest mi bardzo miło być w gronie tak wielu uzdolnionych ilustratorów. Ciężko mi jest wypowiadać się na temat samego wydania, ponieważ jeszcze nie otrzymałem swojego egzemplarza. Jedyne z czym mam malutki problem to tytuł – brzmi on trochę tak, jakby ilustracja była kolejną dyscypliną olimpijską.
Dużo pracujesz, tworzysz ilustracje prasowe, plakaty, okładki płyt, ilustrujesz książki, projektujesz grafiki na T-shirty, masz wystawy w Polsce i za granicą. Nie będzie przesadą powiedzenie, że jak lodówkę w domu otworzę to Cię znajdę – gdyż jakiś czas temu w moim domu zagościło piwo z twoją etykietą. Czy coś pominęłam?
Faktycznie, ostatnimi czasy miałem możliwość być częścią wielu ciekawych projektów. Bardzo sobie cenię za to moja pracę, chociaż przyznaję, że czasami muszę się sporo nagimnastykować, żeby sprostać niektórym zadaniom. Efekt końcowy jest jednak najlepszą nagrodą – i nie mam tutaj na myśli tylko piwa.
Niedawno wydałeś książkę dla dzieci „Alphabetics. An Aesthetically Awesome Alliterated Alphabet Anthology” w prestiżowym niemieckim wydawnictwie Gestalten. Czy możesz opowiedzieć jak doszło do tej współpracy?
Cała historia związana z Alphabetics zaczęła się dzięki mojemu portfolio zamieszczonemu w internetowym serwisie Behance. Tam właśnie odnalazł mnie jej autor Patrick Conception i zaproponował mi zilustrowanie swojego tekstu. Na początku nie mieliśmy umowy z żadnym wydawcą. Fakt, że ostatecznie książką zainteresowało się Gestalten to było dla nas spełnienie marzeń. Niewielu wydawców ma dystrybucję na całym świecie, a dzięki temu nasza książka ukazała się jednocześnie w 90 krajach. Współpraca przebiegła na tyle pomyślnie, że zaowocowała kolejną książką dla najmłodszych – „All My Animals”, która ukazała się w październiku 2016 roku. Ciekawostką jest fakt, że tym razem jednocześnie wyszła wersja angielska oraz niemiecka. Bardzo prawdopodobne, że na wiosnę ukaże się również wersja polska.
Jak w tym wszystkim znalazłeś czas dla ZOOM'a? Czy łatwo dałeś się namówić do współpracy z nami?
W zasadzie wcale nie trzeba było mnie namawiać. :) Projekt wydał mi się bardzo interesujący. Lubię zlecenia długoterminowe – dwanaście okładek, na dwanaście miesięcy, to super pomysł.
Twoje ilustracje są czasami trochę jak z bajki, wesołe, ale jednocześnie poważne i z przymrużeniem oka. Potrafisz w swoich pracach skondensować wielowątkową sytuację – to niezwykły dar. Mi się kojarzysz z humorem Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego. Czy nie jest tak, że patrzysz na świat trochę jak Starsi Panowie, choć czasy się zmieniły?
Prywatnie jestem osobą, która wiele rzeczy traktuje z przymrużeniem oka. Oczywiście najbardziej lubię żartować z rzeczy, z których nie wypada żartować, pewnie dlatego moje ilustracje mają taki charakter, jaki mają. A za porównanie z Kabaretem Starszych Panów bardzo dziękuję, babcia byłaby ze mnie dumna.
Zaczynałeś od prac czarno-białych, graficznych – teraz trudno to sobie wyobrazić. Co się stało że przeszedłeś na kolor?
Powód jest bardzo prosty, ja po prostu bałem się komputerów. Moja przygoda z programem graficznym rozpoczęła się późno, bo dopiero w 2008 roku. Wydaje mi się, że ma to swoje plusy, ponieważ dzięki tym długim godzinom spędzonym nad kartką papieru przed erą komputerową, mogłem rozwijać swoje umiejętności rysunkowe. Teraz, kiedy dużo pracuję na tablecie, jest mi to niezwykle pomocne.
Oprócz grafiki, zajmujesz się również muzyką. Grałeś w wielu zespołach m.in. The Black Tapes, Hidden World, a teraz w The Feral Trees czy gdzieś jeszcze?
Okres świąteczny jest dla mnie niezwykle pracowity, dlatego aktualnie mam krótki urlop od perkusji. W nowym roku mam nadzieję, że wszystko wróci do normy i zaczniemy więcej grać z Hidden World.
Z kim współtworzysz Piniata Unique i czym zajmujecie się w tym projekcie?
Pinata Unique założyliśmy ponad 6 lat temu razem z moją żoną – Anulą. Wspólnie tworzyliśmy ilustracje na koszulki, torby, plakaty, czy zabawki. Aktualnie projekt jest zawieszony, przede wszystkim z powodu braku czasu, ale mam nadzieję, że jeszcze uda nam się do niego wrócić.
Oprócz ilustracji i muzyki, twoją pasją jest jazda na deskorolce. Jak o tobie czytam to myślę – człowiek orkiestra.
Na pewno żadna z tych powyższych rzeczy nie mogłaby się wydarzyć bez pomocy mojej żony. Kiedy ja „świruję artystę” albo „muzyka”, to ona dźwiga I to dosłownie, większość obowiązków rodzinnych. Dwóch małych oprychów w domu to nie przelewki.
Na koniec chcę ci zadać pytanie o najbliższe plany artystyczne – projektowe, wystawiennicze, muzyczne.
Właśnie rozpocząłem pracę nad kolejną książką dla dzieci, której wydawcą będzie tradycyjnie Little Gestalten. Wszystko wskazuje na to, że w lutym będzie miała miejsce duża wystawa moich prac w Galerii Białej w Lublinie. Co do muzykowania, to zaczęliśmy próby z nowym projektem i mam nadzieję, że w nowym roku ujrzy on światło dzienne.
* ROZMOWA KONT(ROLOWANA)
/ Moja rozmowa z Janem Gryką - artystą, profesorem UMCS (luty 2015)
Jak doszło do powstania Galerii Kont?
Galeria Kont powstała w 1978 r. w akademiku przy ul. Zana 11. Założył ją Janusz Skowron z kolegami ze studiów na kierunku wychowanie plastyczne w ówczesnym Instytucie Wychowania Artystycznego UMCS. Przytoczę tu słowa Janusza: Galerię założyliśmy w kilka osób: Staszek Koba, Gosia Szczur, Sławek Gajuś, Przemek Karwowski i ja. Ciebie Janku jeszcze w Lublinie nie było, bo była to wiosna 1978 r. Pierwsza wystawa zbiorowa – otwierająca działalność Konta odbyła się w kwietniu 1978 r.
Chyba trudno wyciągnąć z pamięci pewne zdarzenia, sprzeczności pojawiają się już w kwestii dat.
Zbigniew Sobczuk pisał, że: Galeria działała pod wieloma oficjalnymi i nieoficjalnymi, indywidualnymi i grupowymi kierownictwami m.in. od 1978 r. Grupa ANEKS, następnie od 1984 r. Kont kierowany był przez Dariusza Gryczona. W 1988 r. przeszedł pod komisariat Dariusza Fodczuka i Waldemara Tatarczuka. W styczniu 1992 r. działalność została wznowiona pod kierownictwem Agnieszki Korsak i Zbigniewa Sobczuka. Wydaje mi się, że mogło być nieco inaczej w sensie dat początkowych. Co do założycieli, nie ma wątpliwości, natomiast ja również byłem członkiem Grupy ANEKS. Założyliśmy ją wspólnie z Przemkiem i Karolem Karwowskimi, Markiem Mużyłą i Stefanem Wyszkowskim. Ponieważ zdałem na studia w 1979 r. to nie mogliśmy założyć grupy przed tym rokiem! W czerwcu 1980 r. miałem swoją pierwszą wystawę w Galerii Kont i nawet wówczas jeszcze grupy nie było. Mam wrażenie, że rozpoczęliśmy rozmowy o jej założeniu już po wakacjach, a od października zaczęliśmy prowadzić Kont właśnie jako grupa, organizując wystawy, spotkania itd. Działalność Galerii zawiesiliśmy 13 grudnia 1981 r.
Co działo się po wprowadzeniu stanu wojennego i później?
Czas do 1983 r. nigdzie nie jest opisany, dlatego też prowadzę rozmowy z Januszem Skowronem, żeby poszukał faktów w swoim archiwum. Trudno będzie zebrać rzetelną dokumentację z lat 80., wtedy nie było na nic pieniędzy, na samo zrobienie ksero trzeba było uzyskać specjalną zgodę. Za chwilę rozpoczął się okres tzw. dzikiego malarstwa. W tym czasie Darek Gryczon redefiniował galerię wspólnie z Małgosią Klepadło, Zbigniewem Molskim, Adamem Kowalewskim, Andrzejem Cieszyńskim, Krzysztofem Sołowiejem, Markiem Adamczukiem i innymi. Do 1993 r. Galeria przechodziła z rąk do rąk i była prowadzona przez studentów ówczesnego Instytutu Wychowania Artystycznego UMCS, zaś wystawy stanowiły głównie ich prezentacje. W latach 1993-2010 prowadził ją Zbigniew Sobczuk, jako etatowy pracownik ACK UMCS „Chatka Żaka”, z autorskim programem wystawienniczym i minimalnym udziałem wystaw studenckich. W 2010 r., po trzydziestu dwóch latach działalności, Galeria Kont przestała funkcjonować.
Kont odradza się już po raz trzeci. Czy zachowacie starą nazwę Galerii i jej dotychczasowe logo?
Pierwotnie myślałem o tym, że trzeba zmienić nazwę np. na Nowy Kont. Jednak rozmawiając z Januszem Skowronem, który teraz mieszka w Stanach, oraz z innymi osobami, stwierdziliśmy że wszystko – tak logo jak i nazwa, zostaje po staremu.
A jak ma się sprawa z logo? Kto je tak naprawdę zaprojektował?
Są sprzeczne informacje co do tej kwestii. Janusz Skowron twierdzi, że logotyp jest jego autorstwa, zaś Zbyszek Sobczuk w swoim tekście wymienia innego autora logotypu – Stanisława Kobę. Do lat 90., a może i nieco dłużej, logo namalowane czarną farbą na szybie przez Zdzisława Kwiatkowskiego – znanego lubelskiego performera, wisiało przed Galerią.
Wiem, że prowadzisz tutaj - w Galerii zajęcia. Proszę powiedz coś więcej na ten temat.
W październiku 2014 r. rektor UMCS przekazał sale dawnej stołówki oraz Galerię Kont Wydziałowi Artystycznemu i od tego czasu mamy tu razem z Robertem Kuśmirowskim zajęcia z intermediów i sztuki publicznej. Programowo założyliśmy, iż pomieszczenie Galerii pozostanie w dalszym ciągu przestrzenią wystawienniczą. Teraz odbędzie się pierwsza oficjalna wystawa, natomiast było tu kilka pokazów warsztatowych, nieanonsowanych, będących formą realizacji, które tego miejsca dotykały. Bo teraz, jak się tu wraca, to ta przestrzeń jest niekoniecznie dobra na wystawy. Jest dosyć skomplikowana – okna na wszystkich ścianach, wielkie kaloryfery... Kiedy porównamy ją z nowoczesnymi galeriami, widać że tam o coś zupełnie innego chodzi, natomiast tu jest ogrom znaczeń, choćby przez ilość wystaw jakie się odbyły od 1978 r.
Pierwsza wystawa w reaktywowanym Koncie to...
20 lutego 2015 r. o godz. 18.00 odbędzie się inauguracja nowej Galerii Kont, która znów stanie się miejscem wystaw studenckich. Pierwsza ekspozycja to prezentacja Marty Fic pt. „Miodzio Miodowicz”. Autorka jest studentką malarstwa na Wydziale Artystycznym UMCS. Brała udział w kilku pokazach organizowanych przez Młode Forum Sztuki Galerii Białej i Galerię Białą, która z okazji „biała.art.pl” wydała jej autorski komiks.
Dlaczego wybrałeś właśnie tę wystawę?
Marta pracuje bez przerwy, jedna trzecia rysunków nie weszła do komiksu. To artystka bardzo powiązana z tym co robi, pewnie inne akademie by ją już dawno zniszczyły. My chcemy zachować jej tożsamość artystyczną. Obecna wystawa jest prezentacją tych kolejnych, żółtych komiksowych rysunków utrzymanych w konwencji absurdu dnia codziennego.
Czy Kont stanie się teraz czymś na wzór Młodego Forum Sztuki?
Wydaje mi się, że nie – dostaliśmy to miejsce na potrzeby prowadzenia zajęć i uznaliśmy, że takie zajęcia nie mogą być normalne, bo tu jest i zawsze była galeria. W 2010 r. przestała funkcjonować, ale starania by ją odzyskać dla studentów ciągle trwały. Młode Forum Sztuki działało w ramach Galerii Białej, więc ekspozycje jakie powstawały, były siłą rzeczy zewnętrzne. Tutaj wybór autorów wynika bardziej z programu jaki sobie z Robertem ułożyliśmy – robimy wystawy, a nie prace. Prezentacja w pracowni Instytutu to zadanie niewykonalne – znajdują się tam sztalugi, martwe natury i na dodatek służą one co chwilę komuś innemu, więc by zrobić wystawę należałoby wyrzucić wszystko na korytarz. Dlatego chcemy, żeby tutaj, w Galerii, stało tylko biurko, krzesła i nic więcej. Dzięki temu, w każdej chwili, przestrzeń może stać się miejscem ekspozycji.
Jak w takim razie wygląda program i jakie wystawy zaproponujesz?
W sensie galeryjnym, ja tego programu nie będę robił – program wynika z przedmiotu którego tutaj uczymy, a nie ze sztuki. Zwykle jest tak, że trzeba zrobić pierwszą wystawę, aby później móc pracować w jakiejś przestrzeni, natomiast ja zrobiłem taki gest, żeby jakoś zacząć działać. Jak już mówiłem, było tu kilka prezentacji, ale niepublicznych. Uznałem, że kiedy je upublicznimy, to może potem sami studenci będą mogli sobie robić wystawy i ja się tym przestanę zajmować. Największym problemem było uruchomienie tego miejsca tak, aby poczuli, że ono należy do nich. Historycznie rzecz biorąc, to studenci zawsze przejmowali Galerię Kont. Zbyszek Sobczuk jako jedyny ją sprofesjonalizował. Tymczasem korzystamy z okazji, bo może się okazać, że ta sytuacja potrwa tylko rok. Tutaj na dole, w dawnej stołówce ma być duża galeria wydziałowa, a my jako Zakład Intermediów i Rysunku, też mamy się tam znaleźć. Ale korzystając z tego, że jesteśmy przy Galerii ustawiamy ten program troszkę inaczej niż na Wydziale. Dotychczas, aby pokazać rzeczy, które wymagają przestrzeni i nie są prostymi rozwiązaniami, musiałem sięgać do Młodego Forum Sztuki. Podobnie Robert wykorzystuje swoje wystawy z cyklu No Budget Show. Nadzór nad Kontem i tak ma dziekan, my robimy go w ramach programu nauczania – prowadzimy tu zajęcia i to z nich wynikają wystawy.
Czy masz zamiar współpracować z innymi środowiskami niż lubelskie?
Nie wiem, ale na razie na pewno nie. Chcemy utrzymać przestrzeń jako dawną Galerię Kont, skorzystać też z oryginalnego logo, przecież ono nie jest martwe. Mam też sentyment do tego co robiłem w Koncie, dlatego nie chciałem się wycofywać. Przez aktywność Roberta Kuśmirowskiego zaczęliśmy przestawiać program na bardziej wystawowy.
Jakie ekspozycje masz w najbliższych planach?
Myślę o Tetianie Talipovej, to studentka pochodząca z Ukrainy. Tworzy autoportrety z przezroczystego szkła, które wypala w piecach ceramicznych, za każdym razem robiąc nową formę gipsową. To bardzo konceptualna praca, ciekawy zamysł. Ale ze względu na bariery techniczne musimy poczekać do kwietnia. A dalej... Czas pokaże.
KWIATY DLA LUBLINA / MOJA ROZMOWA Z BILLEM GOULDEM, ARTYSTĄ I ARCHITEKTEM Z SAN JOSE W KALIFORNII, PROJEKTANTEM RZEŹBY MAKI DLA DZIELNICY CZUBY W LUBLINIE (maj 2014)
Jak wpadłeś na pomysł podarowania Lublinowi rzeźby?
Kiedy prawie 30 lat temu po raz pierwszy przyjechałem do Polski, uderzyła mnie surowość i niegościnność miejsc publicznych, budowanych przez władze komunistyczne. Razem z żoną mieliśmy kilku znajomych mieszkających w Spółdzielni Mieszkaniowej "Czuby", często z nimi rozmawialiśmy o braku tradycji zakładania ogrodów czy nieistnieniu sztuki w przestrzeni osiedli wybudowanych po II wojnie światowej. Po latach wracałem tutaj już jako architekt włączający sztukę do projektów publicznych i kontynuowałem te rozmowy. Starałem się zorientować czy jest sposób uzyskania zezwolenia na realizację w Lublinie. Powiedziano mi, że to niemożliwe i się nie uda. Zawsze było mi trudno zaakceptować nakładane na mnie ograniczenia i zacząłem szukać jak sprawić, aby stało się to możliwe.
Dlaczego "Maki"? Czy kojarzą ci się z Polską? To bardzo symboliczna rzeźba, czy możesz przybliżyć jej znaczenie?
W czasie pierwszego pobytu w Polsce, w latach 1984-86, brakowało wszystkiego. Jedną z pierwszych rzeczy, jaką zauważyłem była obfitość kwiatów maku. Byłem zaskoczony, jak bardzo różni się polski makowiec pełen nasion, od naszej wersji tego ciasta, właściwie tylko posypanego ziarenkami. Zauważyłem też, że często malowano w Polsce obrazy, na których widnieją maki. Zrozumiałem to pierwszej wiosny, gdy okazało się, że nagle, po długotrwałej zimie pełnej najpierw śniegu, a potem błota, pola pokrywają się jasną zielenią, wśród której pełno jest czerwonych kwiatów. Jako artystę i rzeźbiarza interesowały mnie wtedy duże, abstrakcyjne formy, nawiązujące do tych istniejących w przyrodzie. Zrealizowałem kilka rzeźb w Kalifornii wielkości drzewa, badając przede wszystkim skalę, ruch i wpływ środowiska na nie. Szukam sposobu związania mojej sztuki i architektury z konkretnym miejscem lub środowiskiem. Kiedy przyszedł czas na opracowanie projektu dla dzielnicy Czuby, kwiat maku był pierwszą formą, o której pomyślałem. Reprezentuje on Polskę, a w szczególności Lublin, czyli miejsce które znam najlepiej.
Maki to nie tylko rzeźba, to także piękny pomnik wspólnej pracy ludzi zaangażowanych w jej powstanie, od tych zajmujących się stroną organizacyjną, aż po twórców poszczególnych elementów ceramicznych.
Ważne jest dla mnie zaangażowanie społeczności, w której otoczeniu realizuję projekt. Staram się, by jak najwięcej elementów dzieła było stworzonych lokalnie. Oprócz korzystania z umiejętności miejscowych wykonawców, producentów, artystów i rzemieślników pracowałem z Renatą Kiełbinską z Domu Kultury Skarpa i artystą ceramikiem Arkiem Szwedem, którzy zachęcili seniorów i uczniów szkoły podstawowej do udziału w bezpłatnych warsztatach. Powstało ponad 700 ceramicznych płytek, które będą się zwieszać ze stalowych części makowych płatków. Do lepienia płytek przyłączyła się również grupa licealistów ze Zwierzyńca, gdzie uczestniczyłem ubiegłego lata w Landart Festiwalu. Tworząc sztukę publiczną odkryłem, że angażowanie członków społeczności na poziomie indywidualnym i włączenie ich pracy w efekt końcowy niesie ze sobą wiele zalet: sprzyja poczuciu dumy i odpowiedzialności, wzmacnia poczucie wspólnoty i przybliża ludzi.
W twoich inicjatywach ważne jest społeczne zaangażowanie, czy zawsze tak było, od czego się to zaczęło?
Nie wszystkie, ale wiele moich realizacji w szkołach, domach kultury czy w parkach powstało przy współudziale sąsiadów, uczniów i nauczycieli. By zintegrować zespół zachęcałem do działań pracowników firm i uczestników konferencji, czy też rodziców i dzieci w szpitalu. Tego rodzaju projekty zacząłem wdrażać w życie około 20 lat temu, będąc dyrektorem w firmie architektonicznej HMC Group, gdyż frustrujące było dla mnie budowanie dla dzieci szkół pozbawionych kreatywności i inspiracji. Czułem, że istnieje sposób na aktywne angażowanie użytkowników we współtworzenie powstających dla nich obiektów, tak by byli skłonni nie tylko o nie zadbać, ale także wpływać twórczo na ich otoczenie. Poprzez proces włączania sztuki tworzonej przez studentów i członków społeczności, opracowaliśmy razem z Glenem Rogersem program "Sztuka w architekturze", który okazał się sukcesem. Nadanie nowego znaczenia pojęciu własności było dobrą inwestycją i zmniejszyło występowanie wandalizmu.
Jak oceniasz to doświadczenie, jako artysta i jako rzeźbiarz? Co ciekawego jest dla ciebie w koordynowaniu tak rozbudowanego projektu jak Maki - dlaczego nie preferujesz samotnych godzin spędzonych w pracowni?
Od niemal 30 lat jestem architektem, wcześniej byłem stolarzem, scenografem teatralnym i projektantem kostiumów. Zawsze lubiłem kontakt z ludźmi, a architektura wymaga zaangażowania wielu osób. Nad koncepcją projektów pracuję sam, jednak już sama skala przedsięwzięć jest zbyt duża, by podejmować się ich samodzielnie. Wierzę, że proces współpracy i idące za tym kompromisy pozwalają ostatecznie stworzyć ciekawsze realizacje. Projekt Maki obfitował niekiedy w frustrujące wydarzenia, jednak reasumując było to dla mnie niesamowite i wspaniałe doświadczenie. Odnowiłem stare przyjaźnie, które zawiązałem jeszcze w czasie mojego pierwszego pobytu w Polsce, nawiązałem nowe kontakty i współpracę z wieloma ciekawymi osobami. Ta rzeźba nie mogłaby powstać, gdybym nie otrzymał hojnej pomocy od wielu osób.
Co daje ci doświadczenie wspólnej pracy i zaangażowania lokalnej społeczności?
Tak jak już wspomniałem, wspólna praca nad tym, by stworzyć coś pożytecznego napełnia mnie radością. Dodam, że bardzo lubię tzw. "efekt fali" kiedy spotykam osoby, które znają i zachęcają innych do pomocy oraz szerzą informacje. To ekscytujące widzieć ludzi troszczących się o projekt, ich pasję, która nadaje życiu sens.
Tego typu realizacja, aż się prosi o finansowanie wykorzystujące dobrowolne wsparcie grupy osób - tak właśnie działa Kickstarter. Od początku planowałeś jego użycie czy była to raczej ostatnia deska ratunku, po wyczerpaniu wszelkich możliwości znalezienia funduszy?
Na początku nie wiedziałem, jak sfinansować mój pomysł, miałem jednak nadzieję, że znajdę sposób aby to się udało. W tamtym czasie Kickstarter nawet nie istniał. Z biegiem lat projekt rozrósł się, a jednocześnie międzynarodowa recesja i kryzys ograniczyły moją zdolność do dalszego finansowania go na własną rękę. Z jednej strony większość ludzi, z którymi w Polsce rozmawiałem na temat zbierania funduszy, była sceptyczna - najwyraźniej nie ma tutaj takiej tradycji. Z drugiej strony, znalazłem grono osób wspierających inicjatywę własnymi środkami i poświęcających swój czas, jednak ostrzegano mnie bym nie oczekiwał tego od innych. Trudno było dokonać znacznego postępu, będąc w Polsce tylko przez kilka tygodni, 2-3 razy w roku. A ponieważ pomysł zbierania pieniędzy wydawał się tu zbyt obcy, zdecydowaliśmy się szukać finansowania z innych źródeł. Wówczas usłyszałem o Kickstarterze. Wydawało się, że to genialny sposób na pozyskanie środków na sfinansowanie ostatecznej produkcji i montażu.
Kickstarter nie zawiódł, planowaną sumę udało się zebrać w 30 dni, co poczułeś kiedy się to stało?
Byłem jednocześnie podekscytowany i zdenerwowany. Miałem obsesją ciągłego sprawdzania, w jakim punkcie jesteśmy, wydawało się, że cel jest zbyt wysoki i nie zostanie zrealizowany. W trzecim tygodniu otrzymaliśmy szereg dużych wpłat od kontrahentów i kolekcjonerów, z którymi pracowałem, a tempo składek dramatycznie wzrosło. To wspaniałe, że tak wiele osób mnie wsparło. Byłem zachwycony i wdzięczny! Czuję, że cała koncepcja Kickstartera jest idealna dla sztuki opartej na wspólnocie. Potwierdza to, że dzieło sztuki jest tworzone nie tylko przez jednego artystę, ale dzięki całej społeczności.
Wydaje się, że twoje związki z Polską są bardzo silne, w jakich okolicznościach znalazłeś się tu po raz pierwszy?
Przyjechałem w 1984 r., po ukończeniu architektury w Oregonie. Moja żona otrzymała stypendium Fulbrighta na nauczanie literatury amerykańskiej na UMCS. Spędziliśmy w Lublinie niemal dwa lata, poznaliśmy tu wielu wspaniałych ludzi. Dbałem wówczas o dom i rozwiązywanie codziennych problemów, poznawałem polską architekturę ludową. Miałem czas na czytanie, a razem żoną spędzaliśmy dużo czasu w gronie przyjaciół, uczniów i ich rodzin. Wiele się tu nauczyłem, doceniłem ducha Polaków, zwłaszcza w trudnych czasach sowieckiej dominacji. Pokochaliśmy Polskę. Najlepszym efektem stypendium były nawiązane tu długotrwałe przyjaźnie.
To już druga twoja realizacja w Polsce, czy planujesz kolejne?
Bardzo bym chciał. Land Art Festiwal był odlotowy - to była duża przyjemność poznać tylu interesujących artystów! Z radością powitam możliwość stworzenia tutaj sztuki w przestrzeni publicznej, ale moim prawdziwym marzeniem jest zaprojektowanie w Polsce szkoły.
EWOLUCJA REWOLUCJI / MOJA ROZMOWA Z ANNĄ BAKIERĄ I CEZARYM HUNKIEWICZEM, Z EUROPEJSKIEJ FUNDACJI KULTURY MIEJSKIEJ, WSPÓŁORGANIZATORAMI LUBELSKIEGO FESTIWALU GRAFFITI: ALL MY CITY (maj 2014)
Niekwestionowaną gwiazdą tegorocznej edycji Lubelskiego Festiwalu Graffiti będzie zajmująca się szeroko pojętą fotografią uliczną Martha Cooper, pionierka modnej obecnie Street Photography.
Anna Bakiera: Martha Cooper zaczęła fotografować w wieku 16 lat, za sprawą ojca, który miał sklep fotograficzny, i od początku najwięcej uwagi poświęcała dokumentowaniu życia na ulicy. Na jej rozwój wpłynęły także doświadczenia z pobytu w Tajlandii z Korpusem Pokoju, transkontynentalne podróże motocyklowe czy ukończenie antropologii na Oxfordzie. Wówczas pojawił się u niej świadomy kontekst specyfiki kulturowej oraz traktowanie fotografii ulicznej, jako reprezentacji tego, co znaczące w danym czasie i społeczeństwie.
Cezary Hunkiewicz: Tak narodził się pierwszy istotny projekt: Street Play, w którym dokumentowała sposób spędzania wolnego czasu i zabawy w zdegradowanych nowojorskich dzielnicach. Zgromadzony materiał zrobił niesamowite wrażenie i skutecznie zbudował, także nasze, wyobrażenie o Ameryce lat 70., zaś Marcie Cooper pozwolił odkryć graffiti, hip-hop czy break dance.
Cooper fotografuje nie tylko graffiti i chociaż od tego się zaczęło, to można powiedzieć, że była dokumentalistką czasów narodzin hip-hopu. Jaki był jej wkład w rozwój tej kultury? Czy tylko pokazywała ten hermetyczny świat czy była także zaangażowana w jego kształtowanie?
C.H.: Uznaje się ją za matkę chrzestną tej kultury, a jej wkład jest nieoceniony i należy go
rozpatrywać wielopłaszczyznowo. Zacznijmy od tego, że wcześniej nie dokumentowano sztuki ulicznej. To ona pokazała światu rodzący się fenomen wydając w 1984 r. "Subway Art" - pionierską i najważniejszą do dziś publikację o szeroko rozumianej sztuce ulicznej czy "Hip Hop Files. 1979-1984" - fenomenalny album ukazujący narodziny hip-hopu, rapu, break dance'u.
A.B.: Jest jeszcze coś, co trudno nam sobie wyobrazić, bo traktujemy graffiti jako rzecz zastaną, obecną i w dużym stopniu tolerowaną - w latach 70. dla Marthy Cooper, a także dla innych Nowojorczyków, ten rodzaj ekspresji był niezrozumiałym wandalizmem. Sama Martha nie wiedziała, że treścią malunków są imiona, a zabawa zogniskowana jest wokół stylu, typografii, kompozycji i kolorów. Podczas pracy nad Street Play poznała młodego graficiarza, który pokazał jej swój szkicownik - wtedy dostrzegła w writerach artystów i zaczęła zgłębiać ich świat. Nikt tak jak ona nie uchwycił emocji, energii i niebezpieczeństwa związanego z tym gatunkiem malarstwa.
Fotografka jest w gronie kilku najważniejszych postaci tzw. sztuki ulicznej i to dzięki niej graffiti rozprzestrzeniło się na cały świat. Przypomnę, że jest bardzo znaną postacią, pracowała choćby dla New York Post czy National Geographic. To jej pierwsza wystawa w Polsce. W jaki sposób udało się wam do niej dotrzeć i zorganizować taką wystawę?
C.H.: Wystawa Marthy Cooper była naszym priorytetem już od dawna. Nad konkretami pracowaliśmy prawie 2 lata. Organizacja nie była prosta, ale pewna - nazwijmy to - renoma czy wiarygodność Brain Damage Gallery w środowisku okazała się kluczowa.
Co zobaczymy na wystawie, jakie prace, z jakich okresów twórczości?
A.B.: Będzie to przekrój prac począwszy od lat 70. XX wieku. Fotografie wybieramy pod kątem
zaproponowanego przez nas tematu wystawy, czyli "Evolution of a Revolution". Pokażemy narodziny, rozwój i złoty okres graffiti. Siłą rzeczy zaprezentujemy to, co już nie istnieje, albo istnieje już tylko i wyłącznie na fotografiach.
Martha Cooper skończyła 70 lat. Czym się zajmuje teraz?
A.B.: Jest nadal bardzo aktywna. Prowadzi kilka nowych projektów, dalej fotografuje. Ale na to pytanie może nam odpowiedzieć sama, bo 28 czerwca podczas wernisażu odbędzie się z nią
otwarte spotkanie i dyskusja.
Tegoroczny Lubelski Festiwal Graffiti potrwa w sumie 20 dni, jaka będzie jego formuła?
C.H.: Festiwal ewoluuje z roku na rok, w przeciwnym razie musielibyśmy go zlikwidować. Zwrócę uwagę na dwa elementy. Pierwszy to pojawienie się w nazwie festiwalu członu All My City (LFG: All My City) co wynika z konieczności międzynarodowego pozycjonowania wydarzenia i dookreślenia jego graficiarskiego profilu. Szczególnie, że rozmaite recenzje czy rekomendacje wskazują naszą inicjatywą jako jedną z najważniejszych w Europie Środkowej i Wschodniej pośród kilkuset mniejszych i większych festiwali tzw. street artu. Po drugie mimo, że jest to wydarzenie graffiti najmniej będzie samego malowania. Kolorowanie ścian nie powoduje żadnej długofalowej zmiany, ani nie uruchamia żadnego procesu u artystów i odbiorców, dlatego już jakiś czas temu odeszliśmy od tej pierwotnej formuły skupionej na kolektywnym malowaniu. Tegoroczna edycja to działania społeczne integrujące lokalne społeczności, uruchomienie programu kuratorskiego wraz z otwarciem Galerii Zewnętrznej i przeszczep funkcji estetyzujących z centrum miasta w przestrzenie zdegradowane.
Co uważacie za najciekawsze wydarzenia w ramach tegorocznego Festiwalu?
C.H.: Będzie ich kilka. Kulminacją stanie się na pewno wystawa "Evolution of a Revolution" Marthy Cooper. Osobiście liczę, że najciekawszym, choć pośrednim rezultatem będzie możliwość zobaczenia Lublina w obiektywie tej wybitnej fotografki. Rozpoczynamy od otwarcia Galerii Zewnętrznej przy skwerze na Peowiaków. Tradycyjnie eksploatowana w ramach festiwalu powierzchnia stanie się długofalowym, spójnym i niezależnym projektem ekspozycji sztuki w przestrzeni miejskiej. Regularnie będą się na niej pojawiać prace zaproszonych artystów, dedykowane miejscu, Kamil Kuzko będzie pierwszym którego tam zobaczymy. Warto zwrócić uwagę na warsztaty "strategii działań w przestrzeni miejskiej" prowadzone przez najbardziej zasłużoną dla polskiego street artu grupę Vlepvnet / galerię V9. Nie zapominajmy o polskiej premierze Style Wars 2, czyli swoistej kontynuacji pierwszego na świecie dokumentu o graffiti. Po tym filmie spodziewać można się wszystkiego, nie bez przyczyny sam Banksy mówi, że jest o wiele lepszy niż jego własny - nominowany do Oscara - film.
Czy planujecie jakieś stałe realizacje?
A.B.: Zdecydowanie tak, bo naszymi gośćmi będą jedni z najlepszych muralistów na świecie,
czyli ETAM Cru. Ich bajkowe, tworzone z niezwykłym kunsztem prace, nie wzbogacą jednak żadnej z centralnych miejskich arterii. Wolimy, aby działali w przestrzeni zapomnianej, bardziej wymagającej i trudnej, dlatego ich dzieło znajdzie się na jednym z podwórek ulicy Lubartowskiej. ETAM Cru i otwarcie Galerii Zewnętrznej nie zamykają listy stałych realizacji, o szczegółach będziemy informować na bieżąco na stronie festiwalu www.allmycity.org.
Czy możemy się spodziewać regularnych wystaw, wiedząc że macie nową siedzibę na ul. Cichej?
C.H.: Tak, ale skala działań będzie warunkowana możliwościami, głównie finansowymi. Nasz program skupia się wokół krytycznej eksploracji klasycznego graffiti, rozumianego jako zjawisko społeczno-kulturowe, jednak bez przenoszenia graffiti z ulicy do galerii. Harmonogram na najbliższe dwa lata to wystawy w odstępie 2-3 miesięcznym, o ile warunki lokalowe pozwolą na działania w zimie. W międzyczasie - spotkania poświęcone dokumentacji sztuki ulicznej w ramach Documentary Stuff, projekcje filmowe, warsztaty i uruchomienie programu rezydencji artystycznych.
BAJEW LAKONICZNIE
Moja rozmowa z Pawłem Bajewem, fotografikiem, projektantem okładek ZOOMA w 2013 roku
Twoje zdjęcia to głównie portrety i autoportrety, jednak bardzo nieszablonowe, pełne niezwykłego, surrealistycznego klimatu i dobrego humoru. Dlaczego zacząłeś od fotografowania siebie?
Wynika to z prostej przyczyny: na początku trudno było kogoś namówić do tych wszystkich
wygibasów, przebierania itd. Jak w końcu kogoś chętnego już znalazłem, to nie zawsze
udawało nam się zgrać w czasie. Później, jak już zaczęło coś z tego mojego fotografowania wychodzić, to ludzie zmienili podejście do tego co robię.
Czy będąc tak niebanalnym twórcą, jest możliwe aby "zaistnieć artystycznie" i żyć ze
sztuki?
Myślę że tak, jest to możliwe, lecz na pewno nie jest łatwe. W moim przypadku możemy raczej powiedzieć nie tyle o "życiu ze sztuki" co o "dorabianiu" sztuką. Jeśli nie masz stałych zleceń, za określone pieniądze, to nigdy nie wiesz kiedy i ile zarobisz. Może się okazać, że masz trzy duże zlecenia, które zrobisz i masz spokój na rok. A może być i tak, że przez kilka miesięcy nie zarobisz nic. Ja zmagam się i walczę uparcie, aby żyć ze sztuki.
Kiedyś powiedziałeś, że na nikim się nie wzorujesz, ale jakieś inspiracje chyba masz?
Jest takie powiedzenie, że każdy kwiat ma swoje korzenie. Jakie są twoje (jeśli
chodzi o sztukę)?
Pamiętam, że jako małe dziecko oglądałem w telewizji programy z Edwardem Lutczynem,
który rysował karykatury. Rysowałem razem z nim i rodzice chowali te moje rysunki do teczki, gdzieś podobno jeszcze są. Zawsze robiłem wszystko po swojemu, byłem samoukiem. W szkole podstawowej czułem się dobry chyba jedynie z plastyki. Dorastając przerabiałem rożne dziedziny sztuki, ciągle poszukując. Zdjęcia zacząłem robić w 2007 r. i teraz już wiem, że to moja droga w życiu.
Czy projektowanie okładek dla ZOOMA było dla ciebie ciekawym wyzwaniem, co cię skłoniło do tego, że się go podjąłeś?
Tak, to było bardzo dobre doświadczenie. Któregoś dnia zadzwonił do mnie Miłosz Zieliński z propozycją współpracy, po czym spotkaliśmy się wraz z Leszkiem Skwarskim i omówiliśmy szczegóły. Pierwszy raz robiłem cały cykl okładek. Potraktowałem to jak kolejne interesujące wyzwanie - dobrą, przeważnie spontaniczną zabawę. Każdy artysta powinien robić to, co czuje, a ja mu życzę jak największej liczby pozytywnych odbiorców.
Przygotowując każdą kolejną okładkę tworzyłeś nowe zdjęcia, czy posługiwałeś się gotowym materiałem, powstałym wcześniej? Czy te wszystkie okładki tworzą jakiś spójny cykl? Są osobnymi bytami czy może coś je łączy?
Łączy je tylko nazwa cyklu - ZOOM, a każde zdjęcie powstało indywidualnie. Przygotowując większość prac bawiłem się przedmiotem, formą. Niejednokrotnie realizowałem je przy pomocy starych rupieci.
Okładka lutowego wydania ZOOMA narobiła trochę zamieszania, co czułeś obserwując reakcje niektórych ludzi?
Wiedziałem, że to pytanie wkrótce padnie. No tak, głośno było. Jak tylko temat wszedł na języki pomyślałem sobie: kim są ci ludzie, że chce im się robić "aferę" z powodu czegoś takiego, kim są, że oceniają głośno coś, o czym najprawdopodobniej nie maja pojęcia? Co oni tam robią? Co ja tu robię? Pomyślałem - najlepiej zamieńmy się miejscami na miesiąc. Ja siądę na stołek lub odśnieżę ulice, a panowie proszę, niech tworzą okładki - najlepiej od razu wszystkie, na cały rok! Zobaczymy efekt! Sprawa ucichła jak wiele innych głupich spraw.
Czy coś się zmieniło, np. czy zacząłeś dostawać więcej zleceń? A może wręcz przeciwnie?
Zdobyłem chyba cztery nowe fanki. Dziękuję!
Podobno padła ci strona internetowa pod naporem liczby odwiedzających?
Coś w tym rodzaju...
Czy zajmujesz się czymś jeszcze oprócz fotografii? Pytam o działania artystyczne.
Popróbuję lepić z masy papierowej i gliny. Ostatnio też, po wieloletniej przerwie, zacząłem znowu rysować, co bardzo mnie cieszy.
Bierzesz udział w promocji Puław, swojego rodzinnego miasta. Jakie konkretnie realizacje i działania podjąłeś w ramach tej akcji?
W zeszłym roku wraz z Urzędem Miasta Puławy zorganizowaliśmy wystawę moich fotografii z
serii "Portrety". Ekspozycja odwiedziła w ciągu roku osiem galerii, w różnych miastach w całej Polsce i była moim skromnym wkładem w promocji Puław.
V FESTIWAL SZTUKI W PRZESTRZENI PUBLICZNEJ "OTWARTE MIASTO/OPEN CITY" moja rozmowa z Mirosławem Haponiukiem, Dyrektorem Ośrodka Międzykulturowych Inicjatyw Twórczych "ROZDROŻA"
(maj 2013 r.)
Kuratorem tegorocznej edycji Festiwalu Open City jest Anda Rottenberg, a wśród zaproszonych twórców są artyści nie tylko z Europy...Anda Rottenberg zaprosiła oprócz artystów z Polski, takich jak m.in. Mirosław Bałka, Paweł Althamer, czy Leon Tarasewicz, wybitnych artystów z Portugalii, Turcji, Niemiec, Chorwacji, Litwy, Białorusi, Szkocji, Rosji, Estonii i Izraela. Czterech z artystów, uczestniczących w lubelskim festiwalu, prezentować będzie swoje prace na tegorocznym Biennale w Wenecji m.in. Nikolai Ridnyi z Ukrainy czy Pedro Cabrita Reis z Portugalii. Jestem pewien, że będzie bardzo interesująco.
Czy możesz opowiedzieć coś na temat idei jaka przyświeca aktualnej, piątej już edycji, jakie jest hasło przewodnie w tym roku?
Tegoroczne hasło: UNI-JA/UNI-ON odnosi się do tradycji Unii Lubelskiej. Anda Rottenberg wróciła do źródeł, do tego czym jest Lublin, co ukształtowało jego specyfikę, co nadal jest jego powinnością, a co dotyka najistotniejszych problemów współczesnej Europy i mieszkających w niej ludzi. W Kaplicy Świętej Trójcy mamy spotkanie tych dwóch tradycji - unię gotyckiej architektury i ruskiego malarstwa. Kilkadziesiąt kilometrów od Lublina przebiega najstarsza i najtrwalsza granica kulturowa - między Europą z Rzymu a Europą z Bizancjum. To spotkanie dwóch tradycji w Kaplicy Świętej Trójcy jest ikoną europejskiej jedności, a zarazem manifestacją i apologią kulturowej różnorodności. Hasło tegorocznego festiwalu odsyła do rozmaitych napięć, jakie między nami ludźmi współczesnej Europy występują - do dialektyki dystansu i bliskości, relacji "Ja-On", "Swojskość-Obcość", do granic, do ich przekraczania, ale też utrwalania starych granic i budowania nowych. Dotyczy to całej Europy i jej tożsamości w jej podstawowym, najistotniejszym sensie. W Lublinie, jak w kropli wody, odbija się cały ten kosmos europejskich problemów i napięć, gier politycznych, kulturowej dominacji i podległości, stosunków międzyludzkich. Przesłanie Unii Lubelskiej uprawnia, a wręcz zobowiązuje do takiej refleksji. Te pytania są mocno zakorzenione w lubelskich murach, kamieniach, architektonicznych detalach, ale też w fantazjach i mitach. Nie uciekniemy od pytań, które postawią artyści.
Powiedziałeś to bardzo poważnie, czy taki też będzie wydźwięk prac? Znając listę artystów, widzę kilka nazwisk mocno zaangażowanych w problemy społeczne czy polityczne - weźmy chociaż Białorusinkę - Marinę Naprushkinę, walczącą poprzez sztukę z reżimem Łukaszenki. Jakich realizacji możemy się spodziewać?Generalna zasada jest taka, że na Open City próbujemy unikać manifestacji jednego sposobu myślenia, odczytywania i wpisywania się w przestrzeń miejską. Taki wątek krytyczny czy społeczny zawsze istniał, ale mam nadzieję, że nigdy nie będzie dominował na festiwalu. Nie zawsze jest najgłębszym, a z całą pewnością nie jest jedynym, sposobem docierania do istoty miasta i miejskości, a także tego, co boli i dotyka zwykłych ludzi.
Nie chciałbym zdradzić za dużo… Zrobi to kuratorka festiwalu Anda Rottenberg i sami artyści. Tylko kilka przykładów: Assaf Gruber z Izraela jeszcze raz dotknie Placu Zamkowego, odczyta znaczenia, które były już były czytane m.in. przez Jarka Koziarę (Oko Cadyka z 2010 r.). W jakimś sensie będzie to dodatkowy komentarz, a obie realizacje w konsekwencji będą znaczyć dużo więcej niż każda z nich osobno. Slavs & Tatars przygotują zabawną rzeźbę, która ucieszy dorosłych i dzieci, wprowadzi do miasta elementy egzotyki i zabawy, ale też refleksję na temat kultury popularnej w jej staroświeckim i jeszcze bardzo ludzkim kształcie. Leon Tarasewicz swoim działaniem dotknie największej świętości Lublina - Kaplicy Trójcy Świętej. I tyle, więcej nie zdradzę.
Czy pojawią się jakieś stałe realizacje?
Pozostanie jedna rzeźba, tyle, że nie w centrum Lublina, a na Tatarach, gdzie trafi tuż po festiwalu. Pozostałe prace będzie można oglądać przez miesiąc, czyli podczas trwania festiwalu. O realizacje stałe jest bardzo trudno, gdyż przede wszystkim potrzeba kogoś, kto mógłby pracę przyjąć. Problemy dotyczą również kwestii praw autorskich. Trzeba też bardzo uważać, aby realizacje artystyczne dobrze wpisywały się w miasto, aby go wbrew najszczerszym intencjom nie zaśmiecać.
A murale?
W tym roku nie planujemy żadnych realizacji tego typu.
Czy odbędą się warsztaty i wydarzenia muzyczne albo teatralne?
W tej edycji przede wszystkim zostaną zrealizowane prace w przestrzeni publicznej - w bardzo różnych lokalizacjach i odwołujące się do wielu motywów i znaków. Będą swoistym komentarzem do opozycji "swój-obcy", odwołają się do miejsc, rzeczy, symboli i znaków tej obcości i bliskości, które istnieją w przestrzeni miejskiej Lublina. Takie działania charakteryzuje przypisanie do miejsca, w którym powstają i są pokazywane. Dzięki artystom te miejsca mają szansę odżyć, wyjść z zapomnienia. Będzie też wspólne, międzynarodowe działanie młodych ludzi z Polski, Białorusi i Ukrainy. Nie będą to typowe warsztaty, ale wspólna praca, wspólne doświadczenie.
Czy spotykacie się z problemami organizacyjnymi?
Oczywiście. Problemy techniczne, konserwatorskie, archeologiczne i prawne, zbieranie wszystkich pozwoleń to proza festiwalu. W dodatku Lublin nie jest jeszcze przyzwyczajony do sztuki współczesnej, jak Kassel, czy Műnster. Ale jest coraz lepiej i wielu ludzi bardzo nam pomaga przejść przez wszelkie procedury i pokonać wszelkie progi. Mam nadzieję, że dzięki kompetencji, dobrej woli i ofiarności różnych osób uda się pokazać wszystkie zaplanowane prace.
Czym obecna edycja będzie się różnić od poprzednich? Czy zostanie utrzymana formuła spaceru po mieście?
Formułę spaceru zostawiamy. Ludzie się do tego przyzwyczaili. To oczywiście wiąże się z pewnym bałaganem, ale chyba nie da się bez bałaganu poprowadzić dwustu czy nawet więcej osób po żywym, zatłoczonym mieście.
Będzie to stała trasa, biegnąca od Krakowskiego Przedmieścia do Starego Miasta czy może ulegnie ona rozszerzeniu?
Artyści skupiają się w centrum miasta, głównie dlatego, że jest ono najbardziej nasączone znaczeniami. Centrum decyduje o charakterze i specyfice miasta, definiując całe miasto. To zrozumiałe, że ze względu na swój symboliczny sens i semiotyczny nadmiar, centrum jest dla nich najbardziej interesujące. Jedynie dla instalacji Anny Molskiej ważne będzie osiedle Hansena. Nieco na uboczu od głównego miejskiego traktu znajdzie się też praca Mirosława Bałki.
Jakie specjalne wydarzenia będą towarzyszyć otwarciu?Przed spacerem, który jest tak naprawdę wernisażem, odbędzie się otwarta sesja. Artyści i teoretycy sztuki porozmawiają o współczesnej Europie. W tle będzie obraz Jana Matejki Unia Lubelska, jak przesłanie, jak wyrzut sumienia.
**MIŁY SOCJOPATA * MOJA ROZMOWA Z KONRADEM MACIEJEWICZEM, ARTYSTĄ, PROJEKTANTEM OKŁADEK ZOOMA (listopad 2012 r.)
Patrząc na twoje kolaże trudno uciec od skojarzeń z filozofią surrealizmu, a czasem wręcz dadaizmu - czy jest to dla ciebie jakiś punkt odniesienia?
Jeśli surrealizm jest rozbiciem jakiegoś pozornego ładu, wydobywaniem tego co ukryte i tłumione, czy też intelektualną prowokacją, to tak. Surrealizm jako prąd intelektualny jest mi bliski, jednak najistotniejszy jest dla mnie świat własnych przeżyć. Nie utożsamiam się natomiast z surrealizmem rozumianym jako ucieczka przed rzeczywistością w świat fantazji. Sztuka jest przekraczaniem granic, tworząc zostawiamy wszystkich innych poza granicami naszego świata.
Jak długo powstaje jeden kolaż, pytam tu o największe twoje prace, bowiem wydaje mi się, że każdy składa się z tysięcy elementów?
Rzeczywiście, niektóre składają się z tysięcy elementów. Pracuję nad nimi około miesiąca, czasem dłużej, czuję się wtedy jak w transie. Czasem przez cały dzień szukam tego jedynego pasującego elementu.
Z czego korzystasz tworząc swoje prace, gdzie i jakich materiałów poszukujesz?Bazuję na materiałach, które znajduję w prasie kobiecej z lat 60., 70. i 80. Zbierałem je przez lata, szukając u znajomych, a teraz skupuję je w dużych ilościach głównie poprzez internet.
Co cię inspiruje w kobiecych czasopismach do tworzenia kłębiących się jelit lub fallicznych tworów?
Przede wszystkim neurotyczna atmosfera komunistycznych pism. Rodzaj specyficznej pruderii nieobecnej w epatującej seksem i przesyconej dosłownością dzisiejszej prasie. Seksualność była tam zepchnięta niemal w niebyt, a jeśli już występowała to skojarzona z zepsutym i grzesznym Zachodem. Tamte teksty, artykuły i reportaże budowały sztuczny, pozornie szczęśliwy świat, jednak wszystko to w charakterystyczny sposób pęka, co widać w ówczesnych reklamach. Niosły one w sobie silne pragnienie zaczarowania rzeczywistości, która po takich zabiegach stawała się jeszcze bardziej kaleka. Postacie, jakie się tam pojawiały na reprodukcjach, poprzez swój ubiór i fryzury, wyglądają trochę jak ofiary przemocy. Ta bezbronność prowokuje mnie do przedstawiania ich właśnie w takim kontekście. Niewiele mogę dla siebie znaleźć w zmienionej komputerowo prasie dzisiejszej.
Nie przeszkadza ci to, że niektórym odbiorcom twoje kolaże mogą się wydawać obleśne czy wręcz ohydne, a może twoim celem jest wzbudzenie takich odczuć u widza?
Zdecydowanie nie zależy mi na epatowaniu skatologią. Ja patrzę na te prace inaczej, nawet tak jak na dzieła religijne. Wieloelementowe części ciała są, jak to zauważył Piotr Pękala - autor tekstu do katalogu mojej ostatniej wystawy - doklejone do głów trochę na siłę. Głowa, jako siedlisko myśli i uczuć, połączona jest ze skalaną, brudną resztą. Głowy te są rozpaczliwe i perfekcyjne jednocześnie, zawsze czyste, to ciało jest brudne. Tylko czasem głowę dotyka szaleństwo, dzieje się tak kiedy komuś daję oczy innej osoby. Głowa jest uduchowiona, to przecież podział iście chrześcijański. Wnętrzności tworzę z kawałków ubrań - w pismach modowych i kulinarnych nie znajdziemy przecież genitaliów czy narządów wewnętrznych. Ubranie imitujące ciało, ciało jako ubranie dla duszy - wszystko to nabiera dla mnie wymiaru sakralnego. Jeśli chodzi o cykl prac z wystawy Afrodit, to seksualność i związana z nią przemoc wynika bezpośrednio z mitu o Afrodycie. Ważny jest dla mnie motyw narodzin Afrodyty, która pochodzi z nasienia z odciętych narządów. Mowa jest o Afrodit - nieokreślonym płciowo bycie. Motyw kastracji i wiążąca się z nim utrata tożsamości, a także rozkład, który pokazuję, wynikają również z samej techniki kolażu. Tracenie i zyskiwanie płci, ciągła płciowa płynność jest jak płynne przechodzenie komunistycznego świata lat 70. w estetykę manierystyczną, będącą poza czasem.
Czy projektowanie okładek dla ZOOM'a było dla ciebie ciekawym wyzwaniem, co cię skłoniło do tego, że się go podjąłeś?
Od razu spodobała mi się ta koncepcja. Początkowo myślałem o czymś w rodzaju mrocznego undergroundowego zina. Chciałem też, by kolejne okładki miały pesymistyczny, wręcz zniechęcający wydźwięk. Jednak już w połowie roku zacząłem traktować te okładki bardziej jako rodzaj wizualnego notatnika do tego co chcę robić w przyszłości, wtedy też zrezygnowałem z czarno-białej koncepcji.
Czy przygotowując kolejne okładki korzystałeś z gotowych już kolaży czy raczej tworzyłeś coś nowego tylko z myślą o okładce?
Poza pierwszą okładką każda była czymś nowym, świeżym. Pracowałem osobno nad kolejnymi miesiącami.
Jakimi dziedzinami sztuki oprócz kolaży się zajmujesz?Przede wszystkim kolażem, obok tego cały czas rysuję. Myślę o wideo i o innych rzeczach, jednak odkładam to na dalszą przyszłość. Patrząc na moje prace można powiedzieć, że zajmuję się też malarstwem. Kolaż daje mi możliwość zacierania granic, ucieczki od własnego gestu, ale również jest czymś bardzo bezpośrednim, osobistym. Nie wiem czy mógłbym znaleźć taką możliwość w innej dziedzinie. Istotna jest dla mnie spójność wypowiedzi plastycznej. Kiedy patrzymy na dorobek największych artystów, to widzimy wiodącą myśl, która prowadzi ich przez dekady.
Sztuka jakich artystów interesuje cię najbardziej?Głównie interesuje mnie sztuka kobiet, cenię m.in. Louise Bourgeois, Lee Lozano czy Carol Rama.
Żyjesz ze sztuki, którą tworzysz czy zajmujesz się może czymś innym?Na tyle na ile mogę zajmuję się tylko sztuką. Pracę zarobkową wykonuję z myślą o sztuce, kiedy zarobię wystarczającą ilość pieniędzy to pracę porzucam z premedytacją, aby tworzyć. Muszę zarabiać po to, by przeżyć w okresie kiedy tworzę.
Rozmawiamy dzień po otwarciu twojej wystawy indywidualnej w Galerii Białej, a twój debiut w Młodym Forum Sztuki odbył się niewiele ponad rok temu - po drodze miałeś wystawę w Zachęcie, opowiedz co się wydarzyło w ciągu tego roku?
Wszystko działo się szybko, kilka dni po Młodym Forum Sztuki był nabór na Triennale Młodych w Orońsku. To był kolejny istotny krok, który pociągnął następne. Udział w Triennale skutkował m.in. wspomnianą wystawą w Miejscu Projektów Zachęty. To takie samonapędzające się wydarzenia. W międzyczasie była też wystawa w Kordegardzie i Biennale Malarstwa "Bielska Jesień". Wizualnie najbardziej jestem zadowolony z wystawy w Galerii Białej, świetnie mi się pracowało z ekipą Białej. Poza tym Afrodit, druga wystawa w Białej, jest dla mnie trochę rodzajem klamry, pozwala mi dostrzec zmiany jakie pojawiły się od debiutu.
Co masz w planach na najbliższy czas, jakie wystawy, może nowe cykle?Nadal będę pracował nad kolażami, jednak chciałbym na razie odłożyć etap "malarski" na rzecz klasyfikacji postaci, które występowały w moich pracach. Chcę mocniej uzależnić od siebie poszczególne prace, tak żeby sprawiały wrażenie kadru, zatrzymanej akcji, która pozostawia widza z jakąś tajemnicą. Wydaje mi się, że nieuchronnie będzie to prowadzić w stronę animacji lub filmu, ale mam wątpliwości czy te media nie niosą niebezpieczeństwa zbytniej dosłowności. Wolałbym pozostawić widza z jakimś niedopowiedzeniem, z czymś co go drażni i dezorientuje.
** ŚCIANY Z MARZEŃ I SŁÓW * MOJA ROZMOWA Z ANNĄ BAKIERĄ I CEZARYM HUNKIEWICZEM Z EUROPEJSKIEJ FUNDACJI KULTURY MIEJSKIEJ, WSPÓŁORGANIZATORAMI LUBELSKIEGO FESTIWALU GRAFFITI I MEETING OF STYLES (09.2012 r.)
Na początku rozmowy ustalmy czym jest street art a czym graffiti.
C.H.: Od kilku lat te dwie drogi aktywności ulicznych rozjeżdżają się, a od 2007 roku sztuka uliczna zaczęła rozbijać się na dwa nurty. Z jednej strony jest street art, będący działalnością typowo artystyczną, nastawioną na komunikat, formę i nawiązanie dialogu z odbiorcą poprzez nośniki takie jak wlepka, szablon czy plakat. Natomiast graffiti to hasła typu "I just write my name" czyli "tylko umieszczam moje imię na ulicy", im jest ich więcej i w im trudniej dostępnych miejscach - tym lepiej. Graffiti jest bardziej undergroundowe, hermetyczne, środowiskowe, a street art otwarty, dostępny, przez to też bardziej popularny i głaskany.
A.B: Artyści sami nie chcą utożsamiać się z jednym nurtem, co wyraźne pokazała nasza ubiegłoroczna wystawa - "Graffiti vs Street Art". Twórcy dotychczas rozpoznawani, jako artyści streetartowi - Chazme, Sepe, Swanski czy Sainer, postanowili umieścić tam swoje prace w tzw. "przestrzeni niezdefiniowanej". Czyli ani nienależącej do graffiti, ani do street artu.
C.H.: Ale ci artyści częściej utożsamiają się z graffiti, uważając się za writerów i nie chcą mieć do czynienia ze street artem. Street artowcem często też nazywa się kogoś, kto nie zrobił nic na ulicy, tworzy tylko i wyłącznie dla galerii. Graffiti pozostało w mariażu z głównym obiegiem, a od 2005 roku stało się popularne, młodzieżowe i coraz częściej pojawiało się w mediach. Teraz sytuacja się odwróciła, graffiti pozostaje writingiem, jest środowiskowe, zamknięte i trudniej zrozumiałe dla odbiorcy.
Skąd wziął się pomysł na wystawę Graffiti vs Street Art i jak długo zajmujecie się tym tematem?
C.H.: Wiadomo, że coraz więcej ludzi interesuje taka forma miejskiej aktywności, dlatego chcieliśmy ją pokazać w prawdziwy i rzetelny sposób, dać widzom możliwość jej poznania i zrozumienia. Z graffiti jestem związany od 15 lat, wyrosłem właśnie z writingu. Widzę taki problem, że z jednej strony jest street art - zauważany i pompowany, a nic za nim nie idzie. Z drugiej strony jest graffiti, które nie ma zbyt wiele do zaoferowania zwykłemu odbiorcy, za to niesie w sobie autentyczność i szczerość, czyli kategorie nieistotne w sztuce, ale w kulturze już tak. Środowiskowa energia, forma, sama akcja graffiti - to elementy, którym warto się przyjrzeć. Myślę, że udało się pokazać te różnice na wystawie.
A.B.: Momentem, który zmienił obraz polskiego street artu było, moim zdaniem, wydanie książki pt. Polski Street Art autorstwa Eli Dymnej i Marcina Rutkiewicza, w 2009 roku. Książki bardzo niskiej jakości, która narobiła więcej szkód niż pożytku. Autorzy wypromowali zjawisko, sami niewiele o nim wiedząc, co zresztą dziś szczerze przyznają. Oczywiście, takich publikacji na świecie są setki - u nas jednak miało to o tyle tragiczny wydźwięk, że Polski Street Art był jedyną, polskojęzyczną książką o sztuce miejskiej na naszym rynku. Wzorowali się więc na niej i publicyści, i badacze, i kuratorzy sztuki. Street art stał się modny, a przy tym ogólnie dostępny, łatwy - co niestety wpłynęło na jego jakość.
C.H.: Od tego momentu celem stało się pojawienie w książce. Tworzy się coś, robi zdjęcie i pokazuje w internecie. To spłyca całą działalność.
A.B.: Wcześniej, choćby w latach 80., twórcy nawet nie myśleli o tym, że ich "sztuka" może zostać dostrzeżona, a co dopiero mówić o albumach promujących zjawisko. Co prawda w latach 90. wyszła książka pt. Polskie Zmory/Polskie Mury - bardzo ciekawa, dobrze napisana, ale nie trzeba było zaglądać do środka, żeby przekonać się, jaki był jej stosunek do sztuki miejskiej. Już sam tytuł mówił wystarczająco dużo.
C.H.: Tak, to była dobra publikacja, która coś wnosiła, zauważała i podejmowała temat, natomiast ta z 2009 roku nie zgłębiła zjawiska i wytworzyła pewien, nie do końca uprawniony, mainstream. Jednak sami autorzy mają świadomość popełnionych błędów i chcą wydać kolejną jej odsłonę. Oceniamy tę książkę przez skutki jej powstania, a nie poprzez zapewne dobre intencje autorów, czy sam fakt jej zaistnienia.
Czy to, że tegoroczne realizacje powstałe na Meeting Of Styles i Lubelskim Festiwalu Graffiti poszły w stronę - stylów, klasycznego graffiti było zamierzonym działaniem?
C.H.: Meeting Of Styles jest taką właśnie imprezą - writerską, środowiskową o dużym potencjale animacyjnym. Chcemy wychodzić do ludzi, robić rzeczy społecznie użyteczne tam gdzie one są najbardziej potrzebne. Pewne grupy społeczne, młodzi ludzie, odnajdują w graffiti najbliższą dla siebie formę wypowiedzi, tak się działo na Wrońskiej czy Lubartowskiej. Dzięki temu odnowiliśmy też kilka odrapanych ścian. Siła Lublina polega także na tym, że staje się on centrum imprez środowiskowych - zarówno street art jak i graffiti łączą się w naszym mieście. Takie wydarzenia się tutaj dzieją, nie robimy nic pod publikę, przyjeżdżają do nas najlepsi artyści ze świata. Wystarczyło się rozejrzeć, obok mnie stały absolutnie najbardziej znane postaci światowego graffiti: Cakes i Kaos, na chwilę cofnąłem się do '97 roku, kiedy patrzyliśmy się na ich prace jak na święte obrazki. Lublin stał się autentycznym zalążkiem, swoistym centrum z klimatem graffiti.
W jaki sposób polscy artyści są zaangażowani społecznie w swoim przekazie? Chodzi mi o to co reprezentują na świecie choćby JR czy ROA.
A.B.: Kwestia społecznego zaangażowania, przestała być cechą wyróżniającą, czy definiującą street art. Faktycznie, o ile kiedyś można było pokusić się o taką charakterystykę, przytaczając tu chociażby działania Pomarańczowej Alternatywy, czy Darka Paczkowskiego, dziś już nie jest to takie jednoznaczne.
C.H.: Tak jak są różni animatorzy kultury, gdzie jedni kładą nacisk na wydarzenia społeczne, promując społecznie wykluczone wspólnoty, inni robią wielkie wystawy. Tak samo jest z artystami. Jedni tworzą niszę, w której nawiązują dialog z odbiorcą, drudzy idą w formę i estetyzację, a trzecich interesuje sam akt tworzenia. Zaangażowanie społeczne nie jest cechą definiującą.
Dlaczego w Lublinie jest tak niewiele stałych realizacji muralowych?
C.H.: Przede wszystkim nie ma na to pieniędzy. W Polsce śmieją się z nas, dowiadując się jak małe fundusze stoją za powstałymi muralami. Aby ściągnąć tu dobrych twórców wykorzystujemy nasze prywatne kontakty i artyści nie dostają oni za swoje realizacje żadnego wynagrodzenia. Wyjątkiem była Noc Kultury i praca Interesni Kazki, kiedy stworzono nam naprawdę doskonałe warunki, a efekt mówi sam za siebie.
Byłam pewna, że problem leży po stronie właścicieli budynków bądź instytucji.
A.B.: Mamy dobre kontakty z instytucjami, z którymi współpracowaliśmy. Są otwarci i często to oni wybierają ściany czy nawet pomagają w kontaktach z mieszkańcami. Z naszej strony zobowiązujemy się do dbania zarówno o ścianę jak i o przestrzeń w jej pobliżu. Nie mieliśmy też sytuacji, w której mieszkańcom, czy administracji nie spodobałby się przedstawiony przez nas projekt.
C.H.: Myślę że w ramach takich możliwości budżetowych jakie mamy, nie da się zrobić lepszych murali. Nie da się zrobić lepszego wielkoformatowego malunku na całej ścianie kamienicy dysponując pięcioma tysiącami. Staramy się przynajmniej zapewnić artyście przyjemne warunki do pracy, żeby mógł malować bez "spinki", mediów i zbędnej instytucjonalnej otoczki.
Co sądzicie o komercyjnym tworzeniu graffiti?
C.H.:Ja kiedyś żyłem z tego i nie widzę tu nic złego. Kiedy jest zlecenie, wychodzi się z roli writera i idzie do roboty wykonać malunek. Mając 30 lat z czegoś trzeba się utrzymać, co innego jak się ma lat 18. Apogeum komercjalizacji była akcja ze Służewca w Warszawie, gdzie przyjechała korporacja z wynajętymi przez siebie artystami i zaczęła zamalowywać mur stylizowanymi na graffiti malunkami. Adidas chciał zrobić kampanię, docenić street art i promować się. Jednak tak naprawdę była to przemoc instytucjonalna, która wynajmując ochroniarzy, weszła w przestrzeń nie tylko writerską ale społeczną, bo mur i jego otoczenie to popularne miejsce dla mieszkańców Warszawy. To działanie było bezprawne, bez zgody ze strony urzędu miasta na zajęcie pasa ruchu i odgrodzenie przestrzeni publicznej. A czyim problemem jest komercyjne graffiti - chyba tych którzy je komercyjnie wykorzystują.
Czy Brain Damage Gallery funkcjonuje jako miejsce konkretne czy raczej mentalne, mogące się pojawić gdziekolwiek.
C.H.: Brain Damage Gallery jest procesem. Unikamy rozmawiania o samym Brain Damage Gallery jako o miejscu, rozmawiamy o projektach które się tam dzieją. Jest ono zawsze pomiędzy dwoma rzeczami - wystawą która właśnie się odbyła i kolejną, którą przygotowujemy. Miejsce nie jest dla nas ważne.
A.B.: Lub - jest ważne o tyle, o ile współgra z daną wystawą. W przypadku They Call Us Vandals zespoliły się idealnie - i nie jest to tylko nasza opinia.
Żyjesz ze sztuki, którą tworzysz czy zajmujesz się może czymś innym?Na tyle na ile mogę zajmuję się tylko sztuką. Pracę zarobkową wykonuję z myślą o sztuce, kiedy zarobię wystarczającą ilość pieniędzy to pracę porzucam z premedytacją, aby tworzyć. Muszę zarabiać po to, by przeżyć w okresie kiedy tworzę.
Rozmawiamy dzień po otwarciu twojej wystawy indywidualnej w Galerii Białej, a twój debiut w Młodym Forum Sztuki odbył się niewiele ponad rok temu - po drodze miałeś wystawę w Zachęcie, opowiedz co się wydarzyło w ciągu tego roku?
Wszystko działo się szybko, kilka dni po Młodym Forum Sztuki był nabór na Triennale Młodych w Orońsku. To był kolejny istotny krok, który pociągnął następne. Udział w Triennale skutkował m.in. wspomnianą wystawą w Miejscu Projektów Zachęty. To takie samonapędzające się wydarzenia. W międzyczasie była też wystawa w Kordegardzie i Biennale Malarstwa "Bielska Jesień". Wizualnie najbardziej jestem zadowolony z wystawy w Galerii Białej, świetnie mi się pracowało z ekipą Białej. Poza tym Afrodit, druga wystawa w Białej, jest dla mnie trochę rodzajem klamry, pozwala mi dostrzec zmiany jakie pojawiły się od debiutu.
Co masz w planach na najbliższy czas, jakie wystawy, może nowe cykle?Nadal będę pracował nad kolażami, jednak chciałbym na razie odłożyć etap "malarski" na rzecz klasyfikacji postaci, które występowały w moich pracach. Chcę mocniej uzależnić od siebie poszczególne prace, tak żeby sprawiały wrażenie kadru, zatrzymanej akcji, która pozostawia widza z jakąś tajemnicą. Wydaje mi się, że nieuchronnie będzie to prowadzić w stronę animacji lub filmu, ale mam wątpliwości czy te media nie niosą niebezpieczeństwa zbytniej dosłowności. Wolałbym pozostawić widza z jakimś niedopowiedzeniem, z czymś co go drażni i dezorientuje.
** ŚCIANY Z MARZEŃ I SŁÓW * MOJA ROZMOWA Z ANNĄ BAKIERĄ I CEZARYM HUNKIEWICZEM Z EUROPEJSKIEJ FUNDACJI KULTURY MIEJSKIEJ, WSPÓŁORGANIZATORAMI LUBELSKIEGO FESTIWALU GRAFFITI I MEETING OF STYLES (09.2012 r.)
Na początku rozmowy ustalmy czym jest street art a czym graffiti.
C.H.: Od kilku lat te dwie drogi aktywności ulicznych rozjeżdżają się, a od 2007 roku sztuka uliczna zaczęła rozbijać się na dwa nurty. Z jednej strony jest street art, będący działalnością typowo artystyczną, nastawioną na komunikat, formę i nawiązanie dialogu z odbiorcą poprzez nośniki takie jak wlepka, szablon czy plakat. Natomiast graffiti to hasła typu "I just write my name" czyli "tylko umieszczam moje imię na ulicy", im jest ich więcej i w im trudniej dostępnych miejscach - tym lepiej. Graffiti jest bardziej undergroundowe, hermetyczne, środowiskowe, a street art otwarty, dostępny, przez to też bardziej popularny i głaskany.
A.B: Artyści sami nie chcą utożsamiać się z jednym nurtem, co wyraźne pokazała nasza ubiegłoroczna wystawa - "Graffiti vs Street Art". Twórcy dotychczas rozpoznawani, jako artyści streetartowi - Chazme, Sepe, Swanski czy Sainer, postanowili umieścić tam swoje prace w tzw. "przestrzeni niezdefiniowanej". Czyli ani nienależącej do graffiti, ani do street artu.
C.H.: Ale ci artyści częściej utożsamiają się z graffiti, uważając się za writerów i nie chcą mieć do czynienia ze street artem. Street artowcem często też nazywa się kogoś, kto nie zrobił nic na ulicy, tworzy tylko i wyłącznie dla galerii. Graffiti pozostało w mariażu z głównym obiegiem, a od 2005 roku stało się popularne, młodzieżowe i coraz częściej pojawiało się w mediach. Teraz sytuacja się odwróciła, graffiti pozostaje writingiem, jest środowiskowe, zamknięte i trudniej zrozumiałe dla odbiorcy.
Skąd wziął się pomysł na wystawę Graffiti vs Street Art i jak długo zajmujecie się tym tematem?
C.H.: Wiadomo, że coraz więcej ludzi interesuje taka forma miejskiej aktywności, dlatego chcieliśmy ją pokazać w prawdziwy i rzetelny sposób, dać widzom możliwość jej poznania i zrozumienia. Z graffiti jestem związany od 15 lat, wyrosłem właśnie z writingu. Widzę taki problem, że z jednej strony jest street art - zauważany i pompowany, a nic za nim nie idzie. Z drugiej strony jest graffiti, które nie ma zbyt wiele do zaoferowania zwykłemu odbiorcy, za to niesie w sobie autentyczność i szczerość, czyli kategorie nieistotne w sztuce, ale w kulturze już tak. Środowiskowa energia, forma, sama akcja graffiti - to elementy, którym warto się przyjrzeć. Myślę, że udało się pokazać te różnice na wystawie.
A.B.: Momentem, który zmienił obraz polskiego street artu było, moim zdaniem, wydanie książki pt. Polski Street Art autorstwa Eli Dymnej i Marcina Rutkiewicza, w 2009 roku. Książki bardzo niskiej jakości, która narobiła więcej szkód niż pożytku. Autorzy wypromowali zjawisko, sami niewiele o nim wiedząc, co zresztą dziś szczerze przyznają. Oczywiście, takich publikacji na świecie są setki - u nas jednak miało to o tyle tragiczny wydźwięk, że Polski Street Art był jedyną, polskojęzyczną książką o sztuce miejskiej na naszym rynku. Wzorowali się więc na niej i publicyści, i badacze, i kuratorzy sztuki. Street art stał się modny, a przy tym ogólnie dostępny, łatwy - co niestety wpłynęło na jego jakość.
C.H.: Od tego momentu celem stało się pojawienie w książce. Tworzy się coś, robi zdjęcie i pokazuje w internecie. To spłyca całą działalność.
A.B.: Wcześniej, choćby w latach 80., twórcy nawet nie myśleli o tym, że ich "sztuka" może zostać dostrzeżona, a co dopiero mówić o albumach promujących zjawisko. Co prawda w latach 90. wyszła książka pt. Polskie Zmory/Polskie Mury - bardzo ciekawa, dobrze napisana, ale nie trzeba było zaglądać do środka, żeby przekonać się, jaki był jej stosunek do sztuki miejskiej. Już sam tytuł mówił wystarczająco dużo.
C.H.: Tak, to była dobra publikacja, która coś wnosiła, zauważała i podejmowała temat, natomiast ta z 2009 roku nie zgłębiła zjawiska i wytworzyła pewien, nie do końca uprawniony, mainstream. Jednak sami autorzy mają świadomość popełnionych błędów i chcą wydać kolejną jej odsłonę. Oceniamy tę książkę przez skutki jej powstania, a nie poprzez zapewne dobre intencje autorów, czy sam fakt jej zaistnienia.
Czy to, że tegoroczne realizacje powstałe na Meeting Of Styles i Lubelskim Festiwalu Graffiti poszły w stronę - stylów, klasycznego graffiti było zamierzonym działaniem?
C.H.: Meeting Of Styles jest taką właśnie imprezą - writerską, środowiskową o dużym potencjale animacyjnym. Chcemy wychodzić do ludzi, robić rzeczy społecznie użyteczne tam gdzie one są najbardziej potrzebne. Pewne grupy społeczne, młodzi ludzie, odnajdują w graffiti najbliższą dla siebie formę wypowiedzi, tak się działo na Wrońskiej czy Lubartowskiej. Dzięki temu odnowiliśmy też kilka odrapanych ścian. Siła Lublina polega także na tym, że staje się on centrum imprez środowiskowych - zarówno street art jak i graffiti łączą się w naszym mieście. Takie wydarzenia się tutaj dzieją, nie robimy nic pod publikę, przyjeżdżają do nas najlepsi artyści ze świata. Wystarczyło się rozejrzeć, obok mnie stały absolutnie najbardziej znane postaci światowego graffiti: Cakes i Kaos, na chwilę cofnąłem się do '97 roku, kiedy patrzyliśmy się na ich prace jak na święte obrazki. Lublin stał się autentycznym zalążkiem, swoistym centrum z klimatem graffiti.
W jaki sposób polscy artyści są zaangażowani społecznie w swoim przekazie? Chodzi mi o to co reprezentują na świecie choćby JR czy ROA.
A.B.: Kwestia społecznego zaangażowania, przestała być cechą wyróżniającą, czy definiującą street art. Faktycznie, o ile kiedyś można było pokusić się o taką charakterystykę, przytaczając tu chociażby działania Pomarańczowej Alternatywy, czy Darka Paczkowskiego, dziś już nie jest to takie jednoznaczne.
C.H.: Tak jak są różni animatorzy kultury, gdzie jedni kładą nacisk na wydarzenia społeczne, promując społecznie wykluczone wspólnoty, inni robią wielkie wystawy. Tak samo jest z artystami. Jedni tworzą niszę, w której nawiązują dialog z odbiorcą, drudzy idą w formę i estetyzację, a trzecich interesuje sam akt tworzenia. Zaangażowanie społeczne nie jest cechą definiującą.
Dlaczego w Lublinie jest tak niewiele stałych realizacji muralowych?
C.H.: Przede wszystkim nie ma na to pieniędzy. W Polsce śmieją się z nas, dowiadując się jak małe fundusze stoją za powstałymi muralami. Aby ściągnąć tu dobrych twórców wykorzystujemy nasze prywatne kontakty i artyści nie dostają oni za swoje realizacje żadnego wynagrodzenia. Wyjątkiem była Noc Kultury i praca Interesni Kazki, kiedy stworzono nam naprawdę doskonałe warunki, a efekt mówi sam za siebie.
Byłam pewna, że problem leży po stronie właścicieli budynków bądź instytucji.
A.B.: Mamy dobre kontakty z instytucjami, z którymi współpracowaliśmy. Są otwarci i często to oni wybierają ściany czy nawet pomagają w kontaktach z mieszkańcami. Z naszej strony zobowiązujemy się do dbania zarówno o ścianę jak i o przestrzeń w jej pobliżu. Nie mieliśmy też sytuacji, w której mieszkańcom, czy administracji nie spodobałby się przedstawiony przez nas projekt.
C.H.: Myślę że w ramach takich możliwości budżetowych jakie mamy, nie da się zrobić lepszych murali. Nie da się zrobić lepszego wielkoformatowego malunku na całej ścianie kamienicy dysponując pięcioma tysiącami. Staramy się przynajmniej zapewnić artyście przyjemne warunki do pracy, żeby mógł malować bez "spinki", mediów i zbędnej instytucjonalnej otoczki.
Co sądzicie o komercyjnym tworzeniu graffiti?
C.H.:Ja kiedyś żyłem z tego i nie widzę tu nic złego. Kiedy jest zlecenie, wychodzi się z roli writera i idzie do roboty wykonać malunek. Mając 30 lat z czegoś trzeba się utrzymać, co innego jak się ma lat 18. Apogeum komercjalizacji była akcja ze Służewca w Warszawie, gdzie przyjechała korporacja z wynajętymi przez siebie artystami i zaczęła zamalowywać mur stylizowanymi na graffiti malunkami. Adidas chciał zrobić kampanię, docenić street art i promować się. Jednak tak naprawdę była to przemoc instytucjonalna, która wynajmując ochroniarzy, weszła w przestrzeń nie tylko writerską ale społeczną, bo mur i jego otoczenie to popularne miejsce dla mieszkańców Warszawy. To działanie było bezprawne, bez zgody ze strony urzędu miasta na zajęcie pasa ruchu i odgrodzenie przestrzeni publicznej. A czyim problemem jest komercyjne graffiti - chyba tych którzy je komercyjnie wykorzystują.
Czy Brain Damage Gallery funkcjonuje jako miejsce konkretne czy raczej mentalne, mogące się pojawić gdziekolwiek.
C.H.: Brain Damage Gallery jest procesem. Unikamy rozmawiania o samym Brain Damage Gallery jako o miejscu, rozmawiamy o projektach które się tam dzieją. Jest ono zawsze pomiędzy dwoma rzeczami - wystawą która właśnie się odbyła i kolejną, którą przygotowujemy. Miejsce nie jest dla nas ważne.
A.B.: Lub - jest ważne o tyle, o ile współgra z daną wystawą. W przypadku They Call Us Vandals zespoliły się idealnie - i nie jest to tylko nasza opinia.
Czy możecie powiedzieć coś na temat kolejnej wystawy?
A.B.: Cechą łączącą kolejną prezentację z tym, co można było oglądać w Brain Damage Gallery we wrześniu, będzie wprowadzenie do postrzegania graffiti przez samych twórców. Ale póki co, nie chcemy zdradzać wszystkich szczegółów. Na pewno kolejna wystawa będzie zupełnie inna od They Call Us Vandals, o czym zresztą będzie można się przekonać na własne oczy.
Czym konkretnie zajmuje się wasza fundacja? Jakie spełnia funkcje wobec instytucji miejskich, na czym opiera się jej program?
C.H.: Dla fundacji najważniejsza jest historia, o rzeczach bieżących nie ma potrzeby rozmawiać. Brain Damage Magazine, będąc jednym z najważniejszych międzynarodowych czasopism poświęconych sztuce ulicznej, odpowiada za modę na street art. Jednak formuła magazynu już się zużyła, stworzyło się środowisko, które potrzebuje instytucjonalizacji. Fundacja docelowo miała służyć temu czym zajmował się magazyn, czyli szeroko rozumianą sztuką uliczną, miastem, pogłębianiem wiedzy i zagadnieniami typowo zawodowymi. W Fundacji mamy osoby zaangażowane akademicko, socjologicznie, robimy badania służące miastu.
Czy możesz wymienić miasta, w których działaliście?
C.H.: W wielu miastach Polski robiliśmy murale, zaczęliśmy organizować graffiti jamy. W latach 2002, 2003 i 2005 zrobiliśmy największe w Europie meetingi właśnie na warszawskim Służewcu. Współpracowaliśmy z Wrocławiem, Krakowem, Trójmiastem, Sofią, Berlinem i jeszcze kilkoma innymi miastami.
Jak się nazywa wasz projekt badawczy i czy udało się wam dostać dofinansowanie z Ministerstwa?
C.H.: Tak dostaliśmy dofinansowanie, projekt nosi nazwę Obserwatorium Kultury. Jeszcze wcześniej robiliśmy badania przy okazji Roku Chopinowskiego. Sama kuchnia badawcza nie jest ciekawa, to zwykła rzetelna, akademicka robota. Warto będzie poczekać na raport i wtedy o tym porozmawiać. Skupiamy się też na Brain Damage Gallery, bo wydaje nam się że ta inicjatywa może stać się niezwykle ważną na świecie. Ona pogłębia i rozwija sztukę uliczną. Ostatnia wystawa jest aż tak środowiskowa, że nawet ludzie związani ze sztuką nie rozumieli jej do końca. Zadawali pytania, które nie były celem i problemem tej wystawy. Tam zaprezentowaliśmy najlepszych writerów na świecie, ludzi ze Sztokholmu, ze Szwecji, którzy tworzą od lat 80., którzy przynieśli hip hop do Europy. Oni przedstawili to, z czym writing im się kojarzy, nie aspirowali do tego by coś wiernie przenosić, stworzyli klimat i pewną narrację tworzenia na pociągach. Nawet postronny widz był w stanie poznać energię i odczucia towarzyszące malowaniu na pociągach, w metrze, nocą. Tam nie było interfejsu, medium na którym można było skupić swoją uwagę. To była jedna wielka instalacja, wszystkie rzeczy, łącznie z gruzem znalazły się tam nieprzypadkowo, całość pozwalała zrozumieć dlaczego ludzie robią graffiti.
Twórcy graffiti zazwyczaj chcą pozostać niezależni i w ukryciu, jak to pogodzić na przykład z Festiwalem?
A.B.: Artyści mają swoje blogi, publikują filmy ze swoich akcji, wydają albumy, książki itd. Czy w takiej sytuacji może być mowa "pozostawaniu w ukryciu"?
C.H.: Kaos, który jest jednym z światowych najlepszych writerów, porównywalnym do nowojorskich sław, powiedział, że wie, iż jest teraz mainstreamem. Swoje prace sprzedaje za świetne pieniądze, ale na pociągach maluje ciągle pod innym imieniem.
A. B.: Podobnie Nug, który za swoją pracę dyplomową z 2007 roku został pociągnięty do odpowiedzialności karnej. Analizowała ją sama Minister Kultury Szwecji.
C.H.: Była to meta-narracja do malowania graffiti. Jego prace to są performensy ze sprayem.
A.B.: Ciekawe jest to, że odbiorcy już nie negują tej "twórczości", teraz przynajmniej starają się ją zrozumieć.
**AGROKULTURA * MÓJ WYWIAD Z JARKIEM KOZIARĄ, ARTYSTĄ WIZUALNYM (7.2012 r.)
To już druga edycja festiwalu Landartu, który organizujesz wspólnie z Barbarą Luszawską z Centrum Kultury w Lublinie. Czy zeszłoroczne doświadczenie pomaga w sprawach organizacyjnych?
Założyliśmy Fundację Latająca Ryba, która razem z Urzędem Marszałkowskim Województwa Lubelskiego jest organizatorem tego przedsięwzięcia. Koncepcja festiwalu jest kompatybilna z linią promocyjną województwa, jako regionu szanującego przyrodę, środowisko naturalne i sztukę. Jest to pewnego rodzaju symbioza.
Jakie pojawiają się jeszcze pomysły na inne, praktyczne wykorzystanie landartu?Jest zamysł, by powstające właśnie lubelskie lotnisko wzbogacić o obrazy widoczne z lotu ptaka i jeśli dojdzie do sensownych rozmów na ten temat to jestem w stanie coś takiego wykreować.
Czy samolot, który widnieje na plakacie tegorocznej edycji festiwalu, wykonaliście w roku ubiegłym już z myślą o lotnisku?
Zrobiliśmy go wtedy w ramach warsztatów i w tym roku projekt ten dojrzał. Zaprosiłem teraz fotografa Rafała Michałowskiego, który dysponuje odpowiednim, latającym aparatem, by sfotografował go z powietrza. Jego sprzęt znacznie obniżył koszty jakie zazwyczaj pociąga za sobą produkcja tego typu fotografii.
Czy to, że wysiałeś ten samolot czerwoną koniczyną ma jakieś symboliczne znaczenie?
Taka historia chodziła mi po głowie już od kilku lat, ma ona wiele koneksji i powiązań. Jedną z podstawowych jest to, że zmienia się nasz punkt postrzegania rzeczywistości, dzięki temu, że powstały nowe media takie jak na przykład Google Earth. Jest też coraz więcej fotografii lotniczych, niektóre dokumentują działalność rolników, którzy otrzymują dotacje unijne do swoich upraw i za pomocą tego typu fotografii są kontrolowani przez urzędy. W ten sposób można sprawdzić czy rzeczywiście uprawiają swoje pola i każdy taki chłop dostaje fotografię lotniczą, na której zaznaczona jest jego działka. Pomyślałem, że mój samolot może być ciekawą wrzutą do takiej fotografii. Dla mnie jest to zabawna sytuacja, która uruchamia wyobraźnię ludzi nieprzygotowanych na odbiór sztuki. Uwielbiam kiedy mam niewprawionego widza, mogę zamącić mu w głowie i pokazać, że nie wszystko jest takie jak mu się wydaje.
Jakie miejsca na Lubelszczyźnie wybraliście dla realizacji tegorocznych projektów?
Festiwal odbędzie się tym razem na Roztoczu, konkretnie w Józefowie i Zwierzyńcu. Jako, że sytuacja jest dynamiczna to możliwa jest jeszcze jedna dodatkowa lokalizacja.
Czy współpraca z ludnością miejscową przebiega bez problemów?
Jak zawsze nie jest to proste, dużo trzeba opowiadać, tłumaczyć, ale jak już się naopowiada to zwykle odzew jest pozytywny. Rzeczywistość w naszym kraju już na tyle się zmieniła, że wszelkie działania mogące uatrakcyjnić konkretną miejscowość są mile widziane.
Jakich artystów zaprosiłeś w tym roku i jakimi kryteriami kierowałeś się przy ich wyborze?
Zrobiliśmy otwarty, międzynarodowy konkurs, na który można było nadsyłać prace. Wybraliśmy z nich kilka propozycji oraz zaproponowaliśmy niektórym autorom bezpośredni udział. Bonusem wśród artystów, który nie widnieje jeszcze na stronie, jest znany, choćby z poprzedniej edycji, Mirosław Wajda. Zaproponował on, że wykona krzyż zrobiony z budek lęgowych dla ptaków. Ten projekt, kojarzy mi się ze Świętym Franciszkiem i doskonale by się prezentował na rozstajach polnych dróg.
Czy przewidujesz warsztaty landartu w czasie trwania festiwalu tak jak w poprzednim roku?
Do realizacji projektów musimy zatrudnić mieszkańców terenów, na których one powstaną. Potrzebujemy rąk do pomocy i chcemy by miejscowi utożsamiali się ze sztuką, która pozostanie tam na miejscu dłużej niż trwa sam festiwal. Dlatego, można powiedzieć, że warsztaty odbędą się niejako w naturalny sposób, taka współpraca jest istotna tak dla nas jak i dla nich.
Jak można będzie obejrzeć prace, które powstaną w tym roku i czy będą to typowe landarty? Znaleźliście miejsca, które można później podziwiać ze wzniesienia czy raczej trzeba będzie wzbić się w powietrze?
Każda praca ma inny charakter, praca Mikaela Hansena znajduje się w lesie na kilkudziesięciu drzewach, inna w parku w Zwierzyńcu między konarami drzew a praca Janka Gryki pływa na wodzie w miejskim zwierzynieckim stawie. Moja realizacja mieści się na granicy kamieniołomów i pól uprawnych, a są jeszcze inne w samych kamieniołomach, na granicy lasu czy nad strumykiem wypływającym ze źródełka. Jest duża różnorodność propozycji i wiele możliwości ich zobaczenia.
Jaka jest twoja reakcja na coraz większą ilość festiwali land artu - traktujesz je jako zjawisko konkurencyjne czy cieszysz się z popularności tej formy uprawiania sztuki i może z nimi współpracujesz?
Cieszy mnie wzrastająca popularność tej dziedziny sztuki, a Marcina Jabłońskiego, twórcę festiwalu Landartu w Kozłówce, zaprosiliśmy właśnie w tym roku do współpracy. Będzie on jednym z artystów, biorących udział w wydarzeniu.
Sam jesteś również zapraszany na tego typu festiwale w Polsce i na świecie.
Tak, ostatnio dostałem zaproszenie na festiwal do Koszyc, które zostały europejską Stolicą Kultury 2013. Oprócz tego nawiązujemy kontakty z ludźmi z całego świata, zajmującymi się podobnymi działaniami. Cieszę się, że jest taki odzew, to jest także kwestia kreowania środowiska w którym się żyje, symbiozy z naturą i myślę że to dosyć przyszłościowa dziedzina nie tylko sztuki. Myślę tu o koncepcjach Abakanowicz ukierunkowanych na tworzenie architektury organicznej, takich żyjących domów – drzew. Projekty te początkowo może wyglądały bardzo futurystycznie, ale teraz takie żyjące, zielone osiedla są projektami realizowanymi w niedalekiej przyszłości i stają się na świecie faktami. Jestem pod wrażeniem wielkich zadaszonych ogrodów w Korwalii - Eden Project, gdzie odtworzono mikroklimaty z różnych kontynentów. Pomimo tego, że takie projekty początkowo są niezwykle kosztowne, to później są w stanie generować zysk. Niestety, istnieje też druga strona ludzkiej działalności, jak totalnie wyjaławiające naturę kopalnie odkrywkowe, choćby w Namibii, gdzie żeby uzyskać niewielką ilość diamentu trzeba zmielić tysiące ton skał. To samo dotyczy wydobywania złota, podczas którego zanieczyszcza się środowisko cyjankiem, co powoduje zniszczenie fauny i flory na potężnych obszarach ziemi. Tak samo nie jesteśmy w stanie powiedzieć jaki koszt przyjdzie w przyszłości ponieść pozyskując gaz łupkowy.
Co zostanie po festiwalu, czy będzie coś oprócz wystaw i filmów? Jakie towarzyszą ci refleksje po poprzedniej edycji?
Żywotność prac jest bardzo różna, uzależniona od natury i destrukcyjnej roli człowieka. Poza tym tak jak zwykle - landarty są dokumentowane fotograficznie i filmowo, a z czasem zaczynają żyć swoim niezależnym życiem rzeczywistym i wirtualnym. Moja poprzednia praca, która powstała na granicy polsko-ukraińskiej zrobiła jakąś oszałamiającą karierę w internecie, pojawiając się na portalach całego świata i otrzymując masę ciekawych komentarzy. Jej fotografia zaistniała, między innymi, jako zdjęcie dnia na World Press Photo, była także reprodukowana w wielu wydawnictwach. Dystrybucja takich artefaktów jest niezależna ode mnie i to jest fajne.
Czy jest jeszcze coś Cię w landarcie zaskakuje?
Lubię sztukę interaktywną, taką na którą nie do końca mam wpływ. Traktuję ją jako medium z którym mogę prowadzić dialog. Ja mówię A, a natura mówi B, to taka nieustająca forma wzajemnego oddziaływania. Lubię sytuacje otwarte. Wielokrotnie, podczas różnych pór roku, fotografowałem swoje prace i za każdym razem wyglądają one inaczej. Myślę, że kiedyś zrobię taką wystawę, na której ułożę zdjęcia kolejnych ujęć jednej pracy obok siebie, co też pokaże jak kreatywna może być sama przyroda i jak wiele może dokonać odsłon jednej mojej realizacji.
Z INNEJ BAJKI - mój wywiad z Pauliną Sadowską, artystką, designerką i projektantką okładek dla ZOOM'a na rok 2011
W twoich obrazach widać fascynację wątkami dotyczącymi potworów i potworności, dlaczego interesuje Cię ta tematyka?
Wydaje mi się, że duży wpływ na to miała fascynacja filmem, którą zaszczepili we mnie mój ojciec i brat. Jako mała dziewczynka oglądałam Miasteczko Twin Peaks, Latający Cyrk Monty Pythona. Ich fragmenty zawsze były w mojej pamięci i może w swoich pracach wracam do tej niepokojącej dziwności. Na pewno istotna jest też niespokojna historia mojej rodziny, wojenne i życiowe losy moich śp. babć. I oczywiście stare fotografie, które namiętnie oglądałam jako dziecko, a których znaczenie zrozumiałam kiedy dorosłam.
Czy projektowanie okładek dla jest dla ciebie ciekawym tematem, co cię skłoniło do tego, że zdecydowałaś się projektować okładki dla ZOOM'a?
Propozycja wyszła ze strony ZOOM'a, ale tego typu prace czy ilustracje wiążą się bezpośrednio z tym co robię zawodowo. Bardzo dużo radości czerpałam tworząc ilustracje do okładek.
A gdzie pracujesz i czym się w pracy zajmujesz?
Pracuję jako grafik w firmie SID On tworzącej aplikacje i gry dla dzieci na urządzenia mobilne produkowane przez Apple. Tworzę postaci i elementy do gier, layouty aplikacji oraz wszystkie materiały reklamowe naszych produktów (w tym animacje). Jeśli chodzi o stronę twórczą to w pracy daję upust mojej fascynacji ruchem Pictoplasmy, współczesną ilustracją i tworzeniem postaci do animacji.
Wracając do tematu okładek - twoje projekty nawiązywały tematycznie do konkretnych miesięcy, czy twoim założeniem było stworzenie jakiegoś cyklu?
Postanowiłam nie narzucać sobie z góry żadnych założeń. Do każdej ilustracji na okładkę podchodziłam indywidualnie, dlatego część prac nawiązuje do świąt, inne do klimatu danego miesiąca. Niektóre powstawały pod wpływem fascynacji twórczością konkretnych ilustratorów. Więc ostateczny kształt okładek ZOOM'a wynikał z mojego projektowego rozwoju.
Wiele osób znających twoje wcześniejsze obrazy, było zaskoczonych zupełnie innym stylem zoomowych okładek.
Sama mam z tym problem, wiem, że to są dwie zupełnie różne stylistyki. W wizualnej warstwie mojej sztuki poruszam się w obszarze szeroko pojętego realizmu. Moje prace malarskie i animacje są bardzo osobiste, bo skupiam się w nich głównie na emocjach, marzeniach, lękach. Natomiast tworząc ilustracje czuję się wolna, czerpię z tego więcej radości i nie czuję żadnych ograniczeń czy barier. Nie zamykam się w żadnym stylu i nie mogłabym oddać się któremuś na sto procent. Sztuka i projektowanie są dwoma różnymi sposobami twórczej ekspresji co daje mi poczucie równowagi artystycznej. Dzięki projektowaniu dużo się uczę i lepiej rozumiem kolor, który w obrazach używałam oszczędnie. Teraz łatwiej jest mi go przenieść na przykład do animacji, nad którymi pracuję. Odkąd zajmuję się ilustracją, zmieniły się także moje filmy, bo inaczej postrzegam kolor i formę.
Widziałam twoje trzy niezwykłe filmy (Daytime, Sleeping in the grass i Wonder wonder land) - czy zamierzasz kontynuować robienie filmów w czarno-białej konwencji czy raczej masz ochotę pójść w kierunku kolorowych animacji? A co z malarstwem?
Teraz jestem bardzo skupiona na filmach, jest mi też dużo łatwiej je robić, choćby dlatego, że aktualnie nie mam pracowni, w której mogłabym malować. Mam więcej możliwości sprzyjających robieniu filmów. W tym roku w Zonie Sztuki Aktualnej w Szczecinie odbędzie się moja wystawa indywidualna, której kuratorowi - Kamilowi Kuskowskiemu szczególnie zależy na skupieniu się właśnie na animacjach. Mam już gotowy materiał filmowy, który jest jeszcze przed fazą postprodukcji. Mam też muzykę od Magdaleny Grabowskiej - młodej kompozytorki i ilustratorki. Ten materiał jest w kolorze, nie będzie czarno-biały.
Czy to oznacza, że oddając się kolorowym animacjom porzucasz realizm znany z twoich wcześniejszych prac?
Nie mam takiego zamiaru, będzie i realizm i bajka, surrealizm i dziwne sytuacje. Moje nowe prace są też nadal związane z naturą.
Jesteś młodą artystką, dopiero wchodzisz w obieg i rynek sztuki, czy jest to trudne? Jak się w tym odnajdujesz i czy przeprowadzka z Lublina do Warszawy pomogła ci jakoś w karierze?
Rynek sztuki, szczególnie w momencie kryzysu, nie jest łatwy. Ludzie mniej inwestują w sztukę, jednak moje prace nie są zbyt "rynkowe", poza tym nie bardzo interesuje mnie obserwowanie rynku sztuki, a obecności w nim nie jest moim priorytetem. Myślę też, że jak się pracuje i tworzy to wszystko inne dzieje się samo. Fajnie jest sprzedawać swoją sztukę, jednak na szczęście nie jestem zależna finansowo od tego ile sprzedam obrazów. Pracuję jako grafik, co daje mi niezależność i wolność działania. Nie wiem czy pomogła mi przeprowadzka do Warszawy. To, że jestem teraz na wystawie w Orońsku czy na konkursie Gepperta, jest konsekwencją tego co robiłam wcześniej. Zamieszkanie w Warszawie pozwoliło mi na finansową niezależność, umożliwiło znalezienie świetnej pracy, w której także twórczo się rozwijam. Mogę się zajmować tym co lubię, tutaj też poznałam ciekawych ludzi, którzy mi pomagają. A w sztuce rzeczy idą swoim tempem.
Czy myślałaś o tym, by kiedyś stworzyć dłuższy, może nawet pełnometrażowy film? Wspominałam wcześniej twoje filmy - ich stylistyka i klimat jest niezwykle wciągający i zazwyczaj po obejrzeniu odczuwam niedosyt, chciałabym żeby trwały jeszcze.
Lubię krótkie formy, bo uważam, że lepszy jest niedosyt niż przesyt. Długość filmu dostosowuję także do muzyki, której używam. Jest ona dla mnie bardzo ważnym elementem w budowaniu całości obrazu, podążam za jej rytmem, nastrojem, długością. To ona mnie prowadzi. Przy mojej ostatniej animacji (Daytime) znalazłam przez przypadek muzykę, która od dawna pobrzmiewała w moich myślach. To piękne i niezwykłe doświadczenie kiedy w końcu znajduję tę konkretną muzykę - poszukiwany długo, idealnie gotowy utwór - uczucia wyrażone przez kogoś, idealnie współgrające z moim obrazem. Do pierwszego filmu dość poważnie zmanipulowałam muzykę Vivaldiego. To pewne, że gdybym miała fundusze zleciłabym komuś napisanie muzyki, ale samo szukanie jest przygodą. Póki co mam szczęście do niezwykłych kompozytorek, które użyczają mi swoich utworów. Podobnie jest z poszukiwaniem miejsca do zrobienia filmu, czy starych fotografii. Lubię to zbieranie, ciułanie różnych obrazów i składanie ich później w całość. W robieniu filmów lubię też to, że poznaję ciekawych ludzi, którzy mają duży entuzjazm w stosunku do sztuki i dzielenia się swoją pracą.
Jakie są twoje najbliższe plany artystyczne, oprócz robienia filmów?
Na razie mam więcej pomysłów na filmy dlatego skupiam się na ich robieniu. Filmy oddziałują na więcej zmysłów, są w stanie więcej przekazać i bardziej angażują emocjonalnie widza. I to mnie w tym momencie najbardziej pociąga.
NOCNE SZYCIE - Z EL BRUZDĄ, PROJEKTANTKĄ KOSTIUMÓW TEATRALNYCH ROZMAWIA MARTA WYSOCKA (sierpień 2011 r.)
Jako pierwszy kierunek studiów wybrałaś filozofię, co sprawiło że jednak oddałaś się projektowaniu kostiumów?
Szyłam sobie sama i mój kolega Gruszka widząc jak to robię wymyślił, że powinnam zdawać do ASP w Łodzi. Tak też zrobiłam. A pięć lat studiów na filozofii to wystarczy jak na przygodę w tym temacie.
Pamiętasz jaki był twój pierwszy projekt?
Nie pamiętam, tyle tego było.
A gdybyś miała powiedzieć o swoim debiucie.
Byłam w Alef Zero, od tego zaczął się mój romans z teatrem, choć Alefowi bliżej było do nieformalnej grupy artystycznej. Robiliśmy performances - w dużej mierze improwizowane i nie do końca wyreżyserowane spektakle. Później, podczas Zdaerzeń zrobiłam pokaz na dachu AOS-u, na który namówił mnie Koza (Rafał Koziński). I tak, jeszcze podczas studiów na filozofii zrobiłam kilka pokazów kostiumów - gdyż nie nazwę ich pokazami mody - Rex Mundi 2000, Łańcuch pokarmowy. Wtedy też zaczęłam robić projekty dla grupy Eventual.
Tworzysz cykle, kolekcje kostiumów?
Nie tworzę konkretnych kolekcji, raczej pojedyncze rzeczy. A czy one są połączone czymś na pokazie? Może tym, że wyróżniają je ulubione przeze mnie kolory, bądź fasony, elementy - typu długi namarszczony rękaw, golf lub stylizacja historyczna.
Na pewno? A Ćmy i inne tematyczne pokazy?
Zawsze jest jakaś myśl przewodnia, ale na samym początku nie wymyślam tematu, może później tak. A Ćmy to rzeczywiście jeden z moich ulubionych pokazów.
Jaki kostium lubisz najbardziej?Mam swoją ulubioną sukienkę, jest niebieska - a właściwie turkusowa - i nie mogę się z nią rozstać. Była nawet wystawiana w jakiejś łódzkiej galerii, ale póki co nie znalazła się klientka, która odważyłaby się ją nosić. Teraz najbardziej dumna jestem z mojej Bestii, to kostium w którym się chodzi na czworakach tyłem. Na tyłku ma głowę bestii z rogami i oczami z kamieni, a z przodu, na głowie ma taki długi jakby kaptur - ogon. Uszyłam go na Carnaval Sztukmistrzów w ubiegłym roku. Ludzie początkowo myśleli, że Bestia to robot. Wtedy uszyłam osiem kostiumów, sam zamysł Carnawalu był taki żeby iść tyłem, dlatego też zrobiłam maski, które były nakładane z przodu i z tyłu głowy. Efekt był interesujący, nikt nie wiedział o co chodzi. Bestię zabrałam też na konkurs Off Fashion do Kielc w zeszłym roku, którego nie wygrałam i byłam z tego powodu zła - to ostatni konkurs w jakim wzięłam udział.
Opowiedz dlaczego, co cię zraziło?
Pierwszego dnia były półfinały - około 140 kolekcji, w tym moja 111 - jury podpierało się nosami. Jak wyszłam prowadzona na smyczy przez Emilkę, ubraną w równie pojechany kostium, to ludzie powstawali z miejsc. Komisja się ożywiła, wzięli mnie do finału, jednak miałam przeczucie, że coś jest nie tak. Nie twierdzę, że konkurs był ustawiony, pierwsze miejsce bardzo mi się podobało, ale drugie i trzecie... Zdarzyła się też zabawna sytuacja: w sklepie zaczepiła mnie pani, która pokazała mi relację z konkursu zamieszczoną w Newsweeku. Na pierwszej stronie tekstu duże zdjęcie, na nim ja z Bestią, a dopiero na drugiej małe fotki trzech pierwszych miejsc. Redaktor napisał, że "ukradłam cały show", jednak nagrody mi nie dali. Dostałam statuetkę Talent od łódzkiej firmy Hexeline, która nieoficjalnie obiecała mi kupony materiałów, ale nie widziałam ich na oczy do tej pory. Zaoferowali mi też opiekę artystyczną przez rok, tymczasem rok już prawie minął, a tu nic.
Czy jest ktoś kto pomógł ci wystartować?Tak, Koza, który pomagał mi zorganizować wszystkie moje pierwsze pokazy, a także kolejne w Centrum Kultury i podczas Nocy Kultury. Z kolei Lula (Ludwika Wojciechowska) robi dla mnie wspaniałe, sceniczne makijaże i sesje zdjęciowe. Dużo fotografował dla mnie także Piotr Lewicki. Od lat współpracuję z Lizą Szczęśliwą (Izabela Śliwa), z którą teraz na Carnaval Sztukmistrzów przygotowałyśmy "Merdytacje", na podstawie Króla Ubu Alfreda Jarry'ego. Niestety, jak to zwykle bywa, pieniądze na kostiumy są tuż przed premierą, a ponieważ gram Ubicę, to dzień spędzałam na intensywnych próbach, a w nocy szyłam. Tak jest zresztą przed wszystkimi spektaklami, inaczej było jedynie u Passiniego przy "Zwierzątkach", tam Kasia Tadeusz znakomicie ogarnęła i zaplanowała całość. Wszystko odbyło się w odpowiednim czasie, była rozmowa, spotkanie z aktorami, których mogłam dokładnie wymierzyć, zapoznać się z ruchem scenicznym. Zazwyczaj nie mam czasu na zrobienie projektu i wstępnych ustaleń, tylko muszę od razu działać. Świetnie wspominam pracę nad "Opium" z dziewczynami z Grupy Tańca Współczesnego Politechniki Lubelskiej inspirowanym twórczością Witkacego oraz przy "Nano" Lubelskiego Teatru Tańca.
Masz doświadczenie we współpracy zarówno z teatrami klasycznymi jak i z teatrem tańca, a ostatnio tworzyłaś również kostiumy dla spektaklu dziecięcego jakim są właśnie "Zwierzątka. Małe zwierzenia". Kostiumy do tak różnorodnych spektakli to chyba nie tylko różnice w doborze materiałów i technice szycia, co jeszcze różni te projekty?
Jeśli chodzi o teatr, zwłaszcza o teatr tańca, to najtrudniej jest pogodzić funkcjonalność z estetyką. Największym jednak wyzwaniem były właśnie zwierzątka do sztuki, o której wspomniałaś. Nie ma przepisu na to jak zrobić zająca albo niedźwiadka, musiałam szukać właściwej "formy przestrzennej", w której łatwo byłoby się ruszać. Jednak jak już mam pomysł to nic nie jest trudne. Najlepiej jest jak sam reżyser wie od początku czego chce, gorzej gdy wciąż coś zmienia, dobrze jeśli wiem jakie ruchy dana postać będzie wykonywać.
Czy często musisz iść na kompromisy, czy reżyserzy zostawiają ci "wolną rękę" i działasz według własnego zamysłu?
Nie było jeszcze takiej sztuki, do której mogłabym zrealizować swój w pełni autorski pomysł, zawsze są jakieś wskazówki. Chyba muszę w końcu coś napisać specjalnie dla moich kostiumów, chociaż już Ania Żak żartowała, że Opium powstało specjalnie dla moich sukienek. Robię to czego sobie życzy reżyser, w końcu kostium ma spełniać określoną rolę, jest dopełnieniem większej całości. Ale zazwyczaj mam tak zwaną "wolną rękę", a tak naprawdę obie bardzo zajęte.
A jak to się stało, że zaczęłaś projektować kostiumy do spektakli teatralnych?
Jeśli chodzi o teatr profesjonalny to jako kostiumolog zadebiutowałam u Witt-Michałowskiego przy "Pool No Water" i u niego też wszystko było dopięte. Aktorzy byli cudowni, szalone panie, zwłaszcza fantastyczna Danuta Nagórna. Z kolei Ewa Decówna, do której pojechałam z kostiumem była kiedyś kierowcą rajdowym, co odczułam kiedy wiozła mnie po Warszawie. Śpiewała Marlenę Dietrich jednocześnie machając do przystojnych facetów. Wielokrotnie uczestniczę w próbach, żeby poznać ruch sceniczny. Szyłam też dla lubelskich zespołów muzycznych, na przykład dla Miąższu i pierwszy outfit Bremmen. Zespołowi DagaDana przywiozłam kostiumy dzień przed Fryderykami. Nie obyło się bez przygód, wcześniej w klubie ukradziono mi kurtkę z kluczami od domu, a tam były przecież wszystkie te kostiumy. Było mało czasu, ale zdążyłam na styk.
Wnioskuję z tego co mówisz, że nie da się żyć w Lublinie z samej sztuki.
To prawda, jednak nadal chcę to robić i nie myślę o wyjeździe do innego miasta. Niestety mimo, że kostiumy są bardzo istotne i często grają bardziej niż scenografia to praca kostiumologa nie jest w Lublinie aż tak dobrze opłacana, by można było tylko z tego żyć. Muszę dorabiać szyciem ubrań. Premiery są zbyt rzadko, następna sztuka Teatru Tańca, dla której mam projektować będzie jesienią. A w dodatku nie zostaliśmy Europejską Stolicą Kultury, a to dotyka każdego, kto jest związany z kulturą, mnie też. Teatry mniej mi zapłacą za projekty, albo starym zwyczajem będą szukać kostiumów w second handach.
Świetnie czujesz materiał, twoje stroje są doprecyzowane w każdym szczególe, czy jednak czasem czułaś opór materii? Który etap pracy jest najtrudniejszy?
Trudno mi sobie przypomnieć taką sytuację. Może wtedy, kiedy robiłam buty ortopedyczne do spektaklu "Idź w noc, Margot" - najpierw nakładałam im blachy, potem malowałam paski, przyczepiałam elementy na nity i niestety one się urywały. Te buty to była jakaś klątwa.
Czy masz kogoś do pomocy przy pracy?
Nie, pracuję sama, co nie jest łatwe i często siedzę przy maszynie np. przez tydzień bez przerwy. Czasem pomaga mi mama, przyszywała ostatnio kolce do jeża. Jak pracuję bez ustanku to zapominam o jedzeniu i spaniu, na szczęście mama gotuje mi wtedy obiady.
Dla jakiego teatru miałabyś teraz ochotę projektować?
Dla dramatycznego, a może operetki. Na pewno coś w czym mogłabym odlecieć z projektami. A najchętniej to chciałabym dostać teraz stypendium i robić to co mi wena podyktuje, praca nad autorskimi projektami to jest to. Myślę też o tym żeby więcej grać i śpiewać.
A.B.: Cechą łączącą kolejną prezentację z tym, co można było oglądać w Brain Damage Gallery we wrześniu, będzie wprowadzenie do postrzegania graffiti przez samych twórców. Ale póki co, nie chcemy zdradzać wszystkich szczegółów. Na pewno kolejna wystawa będzie zupełnie inna od They Call Us Vandals, o czym zresztą będzie można się przekonać na własne oczy.
Czym konkretnie zajmuje się wasza fundacja? Jakie spełnia funkcje wobec instytucji miejskich, na czym opiera się jej program?
C.H.: Dla fundacji najważniejsza jest historia, o rzeczach bieżących nie ma potrzeby rozmawiać. Brain Damage Magazine, będąc jednym z najważniejszych międzynarodowych czasopism poświęconych sztuce ulicznej, odpowiada za modę na street art. Jednak formuła magazynu już się zużyła, stworzyło się środowisko, które potrzebuje instytucjonalizacji. Fundacja docelowo miała służyć temu czym zajmował się magazyn, czyli szeroko rozumianą sztuką uliczną, miastem, pogłębianiem wiedzy i zagadnieniami typowo zawodowymi. W Fundacji mamy osoby zaangażowane akademicko, socjologicznie, robimy badania służące miastu.
Czy możesz wymienić miasta, w których działaliście?
C.H.: W wielu miastach Polski robiliśmy murale, zaczęliśmy organizować graffiti jamy. W latach 2002, 2003 i 2005 zrobiliśmy największe w Europie meetingi właśnie na warszawskim Służewcu. Współpracowaliśmy z Wrocławiem, Krakowem, Trójmiastem, Sofią, Berlinem i jeszcze kilkoma innymi miastami.
Jak się nazywa wasz projekt badawczy i czy udało się wam dostać dofinansowanie z Ministerstwa?
C.H.: Tak dostaliśmy dofinansowanie, projekt nosi nazwę Obserwatorium Kultury. Jeszcze wcześniej robiliśmy badania przy okazji Roku Chopinowskiego. Sama kuchnia badawcza nie jest ciekawa, to zwykła rzetelna, akademicka robota. Warto będzie poczekać na raport i wtedy o tym porozmawiać. Skupiamy się też na Brain Damage Gallery, bo wydaje nam się że ta inicjatywa może stać się niezwykle ważną na świecie. Ona pogłębia i rozwija sztukę uliczną. Ostatnia wystawa jest aż tak środowiskowa, że nawet ludzie związani ze sztuką nie rozumieli jej do końca. Zadawali pytania, które nie były celem i problemem tej wystawy. Tam zaprezentowaliśmy najlepszych writerów na świecie, ludzi ze Sztokholmu, ze Szwecji, którzy tworzą od lat 80., którzy przynieśli hip hop do Europy. Oni przedstawili to, z czym writing im się kojarzy, nie aspirowali do tego by coś wiernie przenosić, stworzyli klimat i pewną narrację tworzenia na pociągach. Nawet postronny widz był w stanie poznać energię i odczucia towarzyszące malowaniu na pociągach, w metrze, nocą. Tam nie było interfejsu, medium na którym można było skupić swoją uwagę. To była jedna wielka instalacja, wszystkie rzeczy, łącznie z gruzem znalazły się tam nieprzypadkowo, całość pozwalała zrozumieć dlaczego ludzie robią graffiti.
Twórcy graffiti zazwyczaj chcą pozostać niezależni i w ukryciu, jak to pogodzić na przykład z Festiwalem?
A.B.: Artyści mają swoje blogi, publikują filmy ze swoich akcji, wydają albumy, książki itd. Czy w takiej sytuacji może być mowa "pozostawaniu w ukryciu"?
C.H.: Kaos, który jest jednym z światowych najlepszych writerów, porównywalnym do nowojorskich sław, powiedział, że wie, iż jest teraz mainstreamem. Swoje prace sprzedaje za świetne pieniądze, ale na pociągach maluje ciągle pod innym imieniem.
A. B.: Podobnie Nug, który za swoją pracę dyplomową z 2007 roku został pociągnięty do odpowiedzialności karnej. Analizowała ją sama Minister Kultury Szwecji.
C.H.: Była to meta-narracja do malowania graffiti. Jego prace to są performensy ze sprayem.
A.B.: Ciekawe jest to, że odbiorcy już nie negują tej "twórczości", teraz przynajmniej starają się ją zrozumieć.
**AGROKULTURA * MÓJ WYWIAD Z JARKIEM KOZIARĄ, ARTYSTĄ WIZUALNYM (7.2012 r.)
To już druga edycja festiwalu Landartu, który organizujesz wspólnie z Barbarą Luszawską z Centrum Kultury w Lublinie. Czy zeszłoroczne doświadczenie pomaga w sprawach organizacyjnych?
Założyliśmy Fundację Latająca Ryba, która razem z Urzędem Marszałkowskim Województwa Lubelskiego jest organizatorem tego przedsięwzięcia. Koncepcja festiwalu jest kompatybilna z linią promocyjną województwa, jako regionu szanującego przyrodę, środowisko naturalne i sztukę. Jest to pewnego rodzaju symbioza.
Jakie pojawiają się jeszcze pomysły na inne, praktyczne wykorzystanie landartu?Jest zamysł, by powstające właśnie lubelskie lotnisko wzbogacić o obrazy widoczne z lotu ptaka i jeśli dojdzie do sensownych rozmów na ten temat to jestem w stanie coś takiego wykreować.
Czy samolot, który widnieje na plakacie tegorocznej edycji festiwalu, wykonaliście w roku ubiegłym już z myślą o lotnisku?
Zrobiliśmy go wtedy w ramach warsztatów i w tym roku projekt ten dojrzał. Zaprosiłem teraz fotografa Rafała Michałowskiego, który dysponuje odpowiednim, latającym aparatem, by sfotografował go z powietrza. Jego sprzęt znacznie obniżył koszty jakie zazwyczaj pociąga za sobą produkcja tego typu fotografii.
Czy to, że wysiałeś ten samolot czerwoną koniczyną ma jakieś symboliczne znaczenie?
Taka historia chodziła mi po głowie już od kilku lat, ma ona wiele koneksji i powiązań. Jedną z podstawowych jest to, że zmienia się nasz punkt postrzegania rzeczywistości, dzięki temu, że powstały nowe media takie jak na przykład Google Earth. Jest też coraz więcej fotografii lotniczych, niektóre dokumentują działalność rolników, którzy otrzymują dotacje unijne do swoich upraw i za pomocą tego typu fotografii są kontrolowani przez urzędy. W ten sposób można sprawdzić czy rzeczywiście uprawiają swoje pola i każdy taki chłop dostaje fotografię lotniczą, na której zaznaczona jest jego działka. Pomyślałem, że mój samolot może być ciekawą wrzutą do takiej fotografii. Dla mnie jest to zabawna sytuacja, która uruchamia wyobraźnię ludzi nieprzygotowanych na odbiór sztuki. Uwielbiam kiedy mam niewprawionego widza, mogę zamącić mu w głowie i pokazać, że nie wszystko jest takie jak mu się wydaje.
Jakie miejsca na Lubelszczyźnie wybraliście dla realizacji tegorocznych projektów?
Festiwal odbędzie się tym razem na Roztoczu, konkretnie w Józefowie i Zwierzyńcu. Jako, że sytuacja jest dynamiczna to możliwa jest jeszcze jedna dodatkowa lokalizacja.
Czy współpraca z ludnością miejscową przebiega bez problemów?
Jak zawsze nie jest to proste, dużo trzeba opowiadać, tłumaczyć, ale jak już się naopowiada to zwykle odzew jest pozytywny. Rzeczywistość w naszym kraju już na tyle się zmieniła, że wszelkie działania mogące uatrakcyjnić konkretną miejscowość są mile widziane.
Jakich artystów zaprosiłeś w tym roku i jakimi kryteriami kierowałeś się przy ich wyborze?
Zrobiliśmy otwarty, międzynarodowy konkurs, na który można było nadsyłać prace. Wybraliśmy z nich kilka propozycji oraz zaproponowaliśmy niektórym autorom bezpośredni udział. Bonusem wśród artystów, który nie widnieje jeszcze na stronie, jest znany, choćby z poprzedniej edycji, Mirosław Wajda. Zaproponował on, że wykona krzyż zrobiony z budek lęgowych dla ptaków. Ten projekt, kojarzy mi się ze Świętym Franciszkiem i doskonale by się prezentował na rozstajach polnych dróg.
Czy przewidujesz warsztaty landartu w czasie trwania festiwalu tak jak w poprzednim roku?
Do realizacji projektów musimy zatrudnić mieszkańców terenów, na których one powstaną. Potrzebujemy rąk do pomocy i chcemy by miejscowi utożsamiali się ze sztuką, która pozostanie tam na miejscu dłużej niż trwa sam festiwal. Dlatego, można powiedzieć, że warsztaty odbędą się niejako w naturalny sposób, taka współpraca jest istotna tak dla nas jak i dla nich.
Jak można będzie obejrzeć prace, które powstaną w tym roku i czy będą to typowe landarty? Znaleźliście miejsca, które można później podziwiać ze wzniesienia czy raczej trzeba będzie wzbić się w powietrze?
Każda praca ma inny charakter, praca Mikaela Hansena znajduje się w lesie na kilkudziesięciu drzewach, inna w parku w Zwierzyńcu między konarami drzew a praca Janka Gryki pływa na wodzie w miejskim zwierzynieckim stawie. Moja realizacja mieści się na granicy kamieniołomów i pól uprawnych, a są jeszcze inne w samych kamieniołomach, na granicy lasu czy nad strumykiem wypływającym ze źródełka. Jest duża różnorodność propozycji i wiele możliwości ich zobaczenia.
Jaka jest twoja reakcja na coraz większą ilość festiwali land artu - traktujesz je jako zjawisko konkurencyjne czy cieszysz się z popularności tej formy uprawiania sztuki i może z nimi współpracujesz?
Cieszy mnie wzrastająca popularność tej dziedziny sztuki, a Marcina Jabłońskiego, twórcę festiwalu Landartu w Kozłówce, zaprosiliśmy właśnie w tym roku do współpracy. Będzie on jednym z artystów, biorących udział w wydarzeniu.
Sam jesteś również zapraszany na tego typu festiwale w Polsce i na świecie.
Tak, ostatnio dostałem zaproszenie na festiwal do Koszyc, które zostały europejską Stolicą Kultury 2013. Oprócz tego nawiązujemy kontakty z ludźmi z całego świata, zajmującymi się podobnymi działaniami. Cieszę się, że jest taki odzew, to jest także kwestia kreowania środowiska w którym się żyje, symbiozy z naturą i myślę że to dosyć przyszłościowa dziedzina nie tylko sztuki. Myślę tu o koncepcjach Abakanowicz ukierunkowanych na tworzenie architektury organicznej, takich żyjących domów – drzew. Projekty te początkowo może wyglądały bardzo futurystycznie, ale teraz takie żyjące, zielone osiedla są projektami realizowanymi w niedalekiej przyszłości i stają się na świecie faktami. Jestem pod wrażeniem wielkich zadaszonych ogrodów w Korwalii - Eden Project, gdzie odtworzono mikroklimaty z różnych kontynentów. Pomimo tego, że takie projekty początkowo są niezwykle kosztowne, to później są w stanie generować zysk. Niestety, istnieje też druga strona ludzkiej działalności, jak totalnie wyjaławiające naturę kopalnie odkrywkowe, choćby w Namibii, gdzie żeby uzyskać niewielką ilość diamentu trzeba zmielić tysiące ton skał. To samo dotyczy wydobywania złota, podczas którego zanieczyszcza się środowisko cyjankiem, co powoduje zniszczenie fauny i flory na potężnych obszarach ziemi. Tak samo nie jesteśmy w stanie powiedzieć jaki koszt przyjdzie w przyszłości ponieść pozyskując gaz łupkowy.
Co zostanie po festiwalu, czy będzie coś oprócz wystaw i filmów? Jakie towarzyszą ci refleksje po poprzedniej edycji?
Żywotność prac jest bardzo różna, uzależniona od natury i destrukcyjnej roli człowieka. Poza tym tak jak zwykle - landarty są dokumentowane fotograficznie i filmowo, a z czasem zaczynają żyć swoim niezależnym życiem rzeczywistym i wirtualnym. Moja poprzednia praca, która powstała na granicy polsko-ukraińskiej zrobiła jakąś oszałamiającą karierę w internecie, pojawiając się na portalach całego świata i otrzymując masę ciekawych komentarzy. Jej fotografia zaistniała, między innymi, jako zdjęcie dnia na World Press Photo, była także reprodukowana w wielu wydawnictwach. Dystrybucja takich artefaktów jest niezależna ode mnie i to jest fajne.
Czy jest jeszcze coś Cię w landarcie zaskakuje?
Lubię sztukę interaktywną, taką na którą nie do końca mam wpływ. Traktuję ją jako medium z którym mogę prowadzić dialog. Ja mówię A, a natura mówi B, to taka nieustająca forma wzajemnego oddziaływania. Lubię sytuacje otwarte. Wielokrotnie, podczas różnych pór roku, fotografowałem swoje prace i za każdym razem wyglądają one inaczej. Myślę, że kiedyś zrobię taką wystawę, na której ułożę zdjęcia kolejnych ujęć jednej pracy obok siebie, co też pokaże jak kreatywna może być sama przyroda i jak wiele może dokonać odsłon jednej mojej realizacji.
Z INNEJ BAJKI - mój wywiad z Pauliną Sadowską, artystką, designerką i projektantką okładek dla ZOOM'a na rok 2011
W twoich obrazach widać fascynację wątkami dotyczącymi potworów i potworności, dlaczego interesuje Cię ta tematyka?
Wydaje mi się, że duży wpływ na to miała fascynacja filmem, którą zaszczepili we mnie mój ojciec i brat. Jako mała dziewczynka oglądałam Miasteczko Twin Peaks, Latający Cyrk Monty Pythona. Ich fragmenty zawsze były w mojej pamięci i może w swoich pracach wracam do tej niepokojącej dziwności. Na pewno istotna jest też niespokojna historia mojej rodziny, wojenne i życiowe losy moich śp. babć. I oczywiście stare fotografie, które namiętnie oglądałam jako dziecko, a których znaczenie zrozumiałam kiedy dorosłam.
Czy projektowanie okładek dla jest dla ciebie ciekawym tematem, co cię skłoniło do tego, że zdecydowałaś się projektować okładki dla ZOOM'a?
Propozycja wyszła ze strony ZOOM'a, ale tego typu prace czy ilustracje wiążą się bezpośrednio z tym co robię zawodowo. Bardzo dużo radości czerpałam tworząc ilustracje do okładek.
A gdzie pracujesz i czym się w pracy zajmujesz?
Pracuję jako grafik w firmie SID On tworzącej aplikacje i gry dla dzieci na urządzenia mobilne produkowane przez Apple. Tworzę postaci i elementy do gier, layouty aplikacji oraz wszystkie materiały reklamowe naszych produktów (w tym animacje). Jeśli chodzi o stronę twórczą to w pracy daję upust mojej fascynacji ruchem Pictoplasmy, współczesną ilustracją i tworzeniem postaci do animacji.
Wracając do tematu okładek - twoje projekty nawiązywały tematycznie do konkretnych miesięcy, czy twoim założeniem było stworzenie jakiegoś cyklu?
Postanowiłam nie narzucać sobie z góry żadnych założeń. Do każdej ilustracji na okładkę podchodziłam indywidualnie, dlatego część prac nawiązuje do świąt, inne do klimatu danego miesiąca. Niektóre powstawały pod wpływem fascynacji twórczością konkretnych ilustratorów. Więc ostateczny kształt okładek ZOOM'a wynikał z mojego projektowego rozwoju.
Wiele osób znających twoje wcześniejsze obrazy, było zaskoczonych zupełnie innym stylem zoomowych okładek.
Sama mam z tym problem, wiem, że to są dwie zupełnie różne stylistyki. W wizualnej warstwie mojej sztuki poruszam się w obszarze szeroko pojętego realizmu. Moje prace malarskie i animacje są bardzo osobiste, bo skupiam się w nich głównie na emocjach, marzeniach, lękach. Natomiast tworząc ilustracje czuję się wolna, czerpię z tego więcej radości i nie czuję żadnych ograniczeń czy barier. Nie zamykam się w żadnym stylu i nie mogłabym oddać się któremuś na sto procent. Sztuka i projektowanie są dwoma różnymi sposobami twórczej ekspresji co daje mi poczucie równowagi artystycznej. Dzięki projektowaniu dużo się uczę i lepiej rozumiem kolor, który w obrazach używałam oszczędnie. Teraz łatwiej jest mi go przenieść na przykład do animacji, nad którymi pracuję. Odkąd zajmuję się ilustracją, zmieniły się także moje filmy, bo inaczej postrzegam kolor i formę.
Widziałam twoje trzy niezwykłe filmy (Daytime, Sleeping in the grass i Wonder wonder land) - czy zamierzasz kontynuować robienie filmów w czarno-białej konwencji czy raczej masz ochotę pójść w kierunku kolorowych animacji? A co z malarstwem?
Teraz jestem bardzo skupiona na filmach, jest mi też dużo łatwiej je robić, choćby dlatego, że aktualnie nie mam pracowni, w której mogłabym malować. Mam więcej możliwości sprzyjających robieniu filmów. W tym roku w Zonie Sztuki Aktualnej w Szczecinie odbędzie się moja wystawa indywidualna, której kuratorowi - Kamilowi Kuskowskiemu szczególnie zależy na skupieniu się właśnie na animacjach. Mam już gotowy materiał filmowy, który jest jeszcze przed fazą postprodukcji. Mam też muzykę od Magdaleny Grabowskiej - młodej kompozytorki i ilustratorki. Ten materiał jest w kolorze, nie będzie czarno-biały.
Czy to oznacza, że oddając się kolorowym animacjom porzucasz realizm znany z twoich wcześniejszych prac?
Nie mam takiego zamiaru, będzie i realizm i bajka, surrealizm i dziwne sytuacje. Moje nowe prace są też nadal związane z naturą.
Jesteś młodą artystką, dopiero wchodzisz w obieg i rynek sztuki, czy jest to trudne? Jak się w tym odnajdujesz i czy przeprowadzka z Lublina do Warszawy pomogła ci jakoś w karierze?
Rynek sztuki, szczególnie w momencie kryzysu, nie jest łatwy. Ludzie mniej inwestują w sztukę, jednak moje prace nie są zbyt "rynkowe", poza tym nie bardzo interesuje mnie obserwowanie rynku sztuki, a obecności w nim nie jest moim priorytetem. Myślę też, że jak się pracuje i tworzy to wszystko inne dzieje się samo. Fajnie jest sprzedawać swoją sztukę, jednak na szczęście nie jestem zależna finansowo od tego ile sprzedam obrazów. Pracuję jako grafik, co daje mi niezależność i wolność działania. Nie wiem czy pomogła mi przeprowadzka do Warszawy. To, że jestem teraz na wystawie w Orońsku czy na konkursie Gepperta, jest konsekwencją tego co robiłam wcześniej. Zamieszkanie w Warszawie pozwoliło mi na finansową niezależność, umożliwiło znalezienie świetnej pracy, w której także twórczo się rozwijam. Mogę się zajmować tym co lubię, tutaj też poznałam ciekawych ludzi, którzy mi pomagają. A w sztuce rzeczy idą swoim tempem.
Czy myślałaś o tym, by kiedyś stworzyć dłuższy, może nawet pełnometrażowy film? Wspominałam wcześniej twoje filmy - ich stylistyka i klimat jest niezwykle wciągający i zazwyczaj po obejrzeniu odczuwam niedosyt, chciałabym żeby trwały jeszcze.
Lubię krótkie formy, bo uważam, że lepszy jest niedosyt niż przesyt. Długość filmu dostosowuję także do muzyki, której używam. Jest ona dla mnie bardzo ważnym elementem w budowaniu całości obrazu, podążam za jej rytmem, nastrojem, długością. To ona mnie prowadzi. Przy mojej ostatniej animacji (Daytime) znalazłam przez przypadek muzykę, która od dawna pobrzmiewała w moich myślach. To piękne i niezwykłe doświadczenie kiedy w końcu znajduję tę konkretną muzykę - poszukiwany długo, idealnie gotowy utwór - uczucia wyrażone przez kogoś, idealnie współgrające z moim obrazem. Do pierwszego filmu dość poważnie zmanipulowałam muzykę Vivaldiego. To pewne, że gdybym miała fundusze zleciłabym komuś napisanie muzyki, ale samo szukanie jest przygodą. Póki co mam szczęście do niezwykłych kompozytorek, które użyczają mi swoich utworów. Podobnie jest z poszukiwaniem miejsca do zrobienia filmu, czy starych fotografii. Lubię to zbieranie, ciułanie różnych obrazów i składanie ich później w całość. W robieniu filmów lubię też to, że poznaję ciekawych ludzi, którzy mają duży entuzjazm w stosunku do sztuki i dzielenia się swoją pracą.
Jakie są twoje najbliższe plany artystyczne, oprócz robienia filmów?
Na razie mam więcej pomysłów na filmy dlatego skupiam się na ich robieniu. Filmy oddziałują na więcej zmysłów, są w stanie więcej przekazać i bardziej angażują emocjonalnie widza. I to mnie w tym momencie najbardziej pociąga.
NOCNE SZYCIE - Z EL BRUZDĄ, PROJEKTANTKĄ KOSTIUMÓW TEATRALNYCH ROZMAWIA MARTA WYSOCKA (sierpień 2011 r.)
Jako pierwszy kierunek studiów wybrałaś filozofię, co sprawiło że jednak oddałaś się projektowaniu kostiumów?
Szyłam sobie sama i mój kolega Gruszka widząc jak to robię wymyślił, że powinnam zdawać do ASP w Łodzi. Tak też zrobiłam. A pięć lat studiów na filozofii to wystarczy jak na przygodę w tym temacie.
Pamiętasz jaki był twój pierwszy projekt?
Nie pamiętam, tyle tego było.
A gdybyś miała powiedzieć o swoim debiucie.
Byłam w Alef Zero, od tego zaczął się mój romans z teatrem, choć Alefowi bliżej było do nieformalnej grupy artystycznej. Robiliśmy performances - w dużej mierze improwizowane i nie do końca wyreżyserowane spektakle. Później, podczas Zdaerzeń zrobiłam pokaz na dachu AOS-u, na który namówił mnie Koza (Rafał Koziński). I tak, jeszcze podczas studiów na filozofii zrobiłam kilka pokazów kostiumów - gdyż nie nazwę ich pokazami mody - Rex Mundi 2000, Łańcuch pokarmowy. Wtedy też zaczęłam robić projekty dla grupy Eventual.
Tworzysz cykle, kolekcje kostiumów?
Nie tworzę konkretnych kolekcji, raczej pojedyncze rzeczy. A czy one są połączone czymś na pokazie? Może tym, że wyróżniają je ulubione przeze mnie kolory, bądź fasony, elementy - typu długi namarszczony rękaw, golf lub stylizacja historyczna.
Na pewno? A Ćmy i inne tematyczne pokazy?
Zawsze jest jakaś myśl przewodnia, ale na samym początku nie wymyślam tematu, może później tak. A Ćmy to rzeczywiście jeden z moich ulubionych pokazów.
Jaki kostium lubisz najbardziej?Mam swoją ulubioną sukienkę, jest niebieska - a właściwie turkusowa - i nie mogę się z nią rozstać. Była nawet wystawiana w jakiejś łódzkiej galerii, ale póki co nie znalazła się klientka, która odważyłaby się ją nosić. Teraz najbardziej dumna jestem z mojej Bestii, to kostium w którym się chodzi na czworakach tyłem. Na tyłku ma głowę bestii z rogami i oczami z kamieni, a z przodu, na głowie ma taki długi jakby kaptur - ogon. Uszyłam go na Carnaval Sztukmistrzów w ubiegłym roku. Ludzie początkowo myśleli, że Bestia to robot. Wtedy uszyłam osiem kostiumów, sam zamysł Carnawalu był taki żeby iść tyłem, dlatego też zrobiłam maski, które były nakładane z przodu i z tyłu głowy. Efekt był interesujący, nikt nie wiedział o co chodzi. Bestię zabrałam też na konkurs Off Fashion do Kielc w zeszłym roku, którego nie wygrałam i byłam z tego powodu zła - to ostatni konkurs w jakim wzięłam udział.
Opowiedz dlaczego, co cię zraziło?
Pierwszego dnia były półfinały - około 140 kolekcji, w tym moja 111 - jury podpierało się nosami. Jak wyszłam prowadzona na smyczy przez Emilkę, ubraną w równie pojechany kostium, to ludzie powstawali z miejsc. Komisja się ożywiła, wzięli mnie do finału, jednak miałam przeczucie, że coś jest nie tak. Nie twierdzę, że konkurs był ustawiony, pierwsze miejsce bardzo mi się podobało, ale drugie i trzecie... Zdarzyła się też zabawna sytuacja: w sklepie zaczepiła mnie pani, która pokazała mi relację z konkursu zamieszczoną w Newsweeku. Na pierwszej stronie tekstu duże zdjęcie, na nim ja z Bestią, a dopiero na drugiej małe fotki trzech pierwszych miejsc. Redaktor napisał, że "ukradłam cały show", jednak nagrody mi nie dali. Dostałam statuetkę Talent od łódzkiej firmy Hexeline, która nieoficjalnie obiecała mi kupony materiałów, ale nie widziałam ich na oczy do tej pory. Zaoferowali mi też opiekę artystyczną przez rok, tymczasem rok już prawie minął, a tu nic.
Czy jest ktoś kto pomógł ci wystartować?Tak, Koza, który pomagał mi zorganizować wszystkie moje pierwsze pokazy, a także kolejne w Centrum Kultury i podczas Nocy Kultury. Z kolei Lula (Ludwika Wojciechowska) robi dla mnie wspaniałe, sceniczne makijaże i sesje zdjęciowe. Dużo fotografował dla mnie także Piotr Lewicki. Od lat współpracuję z Lizą Szczęśliwą (Izabela Śliwa), z którą teraz na Carnaval Sztukmistrzów przygotowałyśmy "Merdytacje", na podstawie Króla Ubu Alfreda Jarry'ego. Niestety, jak to zwykle bywa, pieniądze na kostiumy są tuż przed premierą, a ponieważ gram Ubicę, to dzień spędzałam na intensywnych próbach, a w nocy szyłam. Tak jest zresztą przed wszystkimi spektaklami, inaczej było jedynie u Passiniego przy "Zwierzątkach", tam Kasia Tadeusz znakomicie ogarnęła i zaplanowała całość. Wszystko odbyło się w odpowiednim czasie, była rozmowa, spotkanie z aktorami, których mogłam dokładnie wymierzyć, zapoznać się z ruchem scenicznym. Zazwyczaj nie mam czasu na zrobienie projektu i wstępnych ustaleń, tylko muszę od razu działać. Świetnie wspominam pracę nad "Opium" z dziewczynami z Grupy Tańca Współczesnego Politechniki Lubelskiej inspirowanym twórczością Witkacego oraz przy "Nano" Lubelskiego Teatru Tańca.
Masz doświadczenie we współpracy zarówno z teatrami klasycznymi jak i z teatrem tańca, a ostatnio tworzyłaś również kostiumy dla spektaklu dziecięcego jakim są właśnie "Zwierzątka. Małe zwierzenia". Kostiumy do tak różnorodnych spektakli to chyba nie tylko różnice w doborze materiałów i technice szycia, co jeszcze różni te projekty?
Jeśli chodzi o teatr, zwłaszcza o teatr tańca, to najtrudniej jest pogodzić funkcjonalność z estetyką. Największym jednak wyzwaniem były właśnie zwierzątka do sztuki, o której wspomniałaś. Nie ma przepisu na to jak zrobić zająca albo niedźwiadka, musiałam szukać właściwej "formy przestrzennej", w której łatwo byłoby się ruszać. Jednak jak już mam pomysł to nic nie jest trudne. Najlepiej jest jak sam reżyser wie od początku czego chce, gorzej gdy wciąż coś zmienia, dobrze jeśli wiem jakie ruchy dana postać będzie wykonywać.
Czy często musisz iść na kompromisy, czy reżyserzy zostawiają ci "wolną rękę" i działasz według własnego zamysłu?
Nie było jeszcze takiej sztuki, do której mogłabym zrealizować swój w pełni autorski pomysł, zawsze są jakieś wskazówki. Chyba muszę w końcu coś napisać specjalnie dla moich kostiumów, chociaż już Ania Żak żartowała, że Opium powstało specjalnie dla moich sukienek. Robię to czego sobie życzy reżyser, w końcu kostium ma spełniać określoną rolę, jest dopełnieniem większej całości. Ale zazwyczaj mam tak zwaną "wolną rękę", a tak naprawdę obie bardzo zajęte.
A jak to się stało, że zaczęłaś projektować kostiumy do spektakli teatralnych?
Jeśli chodzi o teatr profesjonalny to jako kostiumolog zadebiutowałam u Witt-Michałowskiego przy "Pool No Water" i u niego też wszystko było dopięte. Aktorzy byli cudowni, szalone panie, zwłaszcza fantastyczna Danuta Nagórna. Z kolei Ewa Decówna, do której pojechałam z kostiumem była kiedyś kierowcą rajdowym, co odczułam kiedy wiozła mnie po Warszawie. Śpiewała Marlenę Dietrich jednocześnie machając do przystojnych facetów. Wielokrotnie uczestniczę w próbach, żeby poznać ruch sceniczny. Szyłam też dla lubelskich zespołów muzycznych, na przykład dla Miąższu i pierwszy outfit Bremmen. Zespołowi DagaDana przywiozłam kostiumy dzień przed Fryderykami. Nie obyło się bez przygód, wcześniej w klubie ukradziono mi kurtkę z kluczami od domu, a tam były przecież wszystkie te kostiumy. Było mało czasu, ale zdążyłam na styk.
Wnioskuję z tego co mówisz, że nie da się żyć w Lublinie z samej sztuki.
To prawda, jednak nadal chcę to robić i nie myślę o wyjeździe do innego miasta. Niestety mimo, że kostiumy są bardzo istotne i często grają bardziej niż scenografia to praca kostiumologa nie jest w Lublinie aż tak dobrze opłacana, by można było tylko z tego żyć. Muszę dorabiać szyciem ubrań. Premiery są zbyt rzadko, następna sztuka Teatru Tańca, dla której mam projektować będzie jesienią. A w dodatku nie zostaliśmy Europejską Stolicą Kultury, a to dotyka każdego, kto jest związany z kulturą, mnie też. Teatry mniej mi zapłacą za projekty, albo starym zwyczajem będą szukać kostiumów w second handach.
Świetnie czujesz materiał, twoje stroje są doprecyzowane w każdym szczególe, czy jednak czasem czułaś opór materii? Który etap pracy jest najtrudniejszy?
Trudno mi sobie przypomnieć taką sytuację. Może wtedy, kiedy robiłam buty ortopedyczne do spektaklu "Idź w noc, Margot" - najpierw nakładałam im blachy, potem malowałam paski, przyczepiałam elementy na nity i niestety one się urywały. Te buty to była jakaś klątwa.
Czy masz kogoś do pomocy przy pracy?
Nie, pracuję sama, co nie jest łatwe i często siedzę przy maszynie np. przez tydzień bez przerwy. Czasem pomaga mi mama, przyszywała ostatnio kolce do jeża. Jak pracuję bez ustanku to zapominam o jedzeniu i spaniu, na szczęście mama gotuje mi wtedy obiady.
Dla jakiego teatru miałabyś teraz ochotę projektować?
Dla dramatycznego, a może operetki. Na pewno coś w czym mogłabym odlecieć z projektami. A najchętniej to chciałabym dostać teraz stypendium i robić to co mi wena podyktuje, praca nad autorskimi projektami to jest to. Myślę też o tym żeby więcej grać i śpiewać.
POTWORNIE ŁADNE MALARSTWO - z artystką, Florentyną Nastaj, rozmawia Marta Wysocka
(luty 2011)
Poznałam Cię podczas obrony Twojego dyplomu, opowiedz trochę o pracach, które wtedy pokazywałaś, były wykonane ciekawą, fakturową techniką, skąd taki pomysł?
W swoich obrazach czasem używam kleju silikonowego. Zawsze mnie pociągała ciekawa faktura, a tę technikę odkryłam zupełnie przypadkowo. Podoba mi się to, że silikon w pełni swojej sztuczności sprawia wrażenie organicznego, kojarzy się z wydzielinami ludzkiego organizmu. Lubię jego poślizg, śluzowość, glutowatość, to że nie do końca da się go kontrolować, plamy które z niego tworzę są dosyć przypadkowe. Kiedy zaczynałam malować dyplom, nie miałam określonego planu. Wszystkie moje ówczesne prace kręciły się wokół tematu relacji ze zwierzętami, zastanawiałam się wówczas jak obronię taki temat. To był dla mnie czas bez żadnych dramatycznych przeżyć, stąd chyba to całe szaleństwo kolorów. W moim malarstwie istotna jest wesołość, chcę by udzielała się innym, by moje prace były pocieszne, nawet mimo obecności elementów nieprzyjemnych czy drastycznych.
W tym momencie muszę zapytać kim są postacie z tych obrazów?
To nie są konkretne, wzięte z życia postacie, one raczej dobijają się do mojej wyobraźni. Wydaje mi się, że w tych obrazach jest jakaś kobieca nerwowość, ukazująca niekontrolowane reakcje na życie czy relacje ze zwierzętami. Na przykład obraz z pawianami powstał z potrzeby samoobrony przed stresową sytuacją, jaka ma miejsce podczas obrony dyplomu. Pomyślałam wówczas, że w sumie nie wiadomo co będzie się działo na obronie i pawiany miały reprezentować moją postawę “wypięcia się”, ale w sposób czytelny tylko dla mnie.
Ja doszukiwałam się tu raczej wątków erotycznych, ten zachęcający róż pup...
No tak - taka para wielkich, wilgotnych pup - coś w tym jest.
Już w Twoich wczesnych pracach widać bajkowe zacięcie, rodzaj zawieszenia między światem realnym - naturą a bajką właśnie, to widać również w kolorystyce. Jak to jest teraz, skąd się wzięły ameboidalne stwory, np. te które wysłałaś na konkurs Bielska Jesień 2009?Mnie nigdy nie pociągał realizm, zresztą nie potrafię tak malować, a kolory biorą się z mojej dziecięcości. Mimo, że tematyka jest czasem odstręczająca to kolory wszystko łagodzą, zawsze się staram żeby były żywe, czasem irytująco czyste. Nie używam przytłaczających tonów tak jak kiedyś. Choć o czym bym teraz nie pomyślała to dobijają się do mnie potwory. Nie chcę żeby kogokolwiek straszyły, ale by budziły sympatię. Pomimo tego, że relacje między nimi są niekiedy brutalne i krwiożercze, to myślę że jednak są one swojskie.
A co Cię pociąga w okropieństwie?
Teraz już mnie tak bardzo nie pociąga, to samo wypływa, że ostatecznie nie udaje mi się ominąć tematu potworów. Nie wiem gdzie to we mnie siedzi i dlaczego, może wyłażą z podświadomości. Możliwe, że to forma odreagowania. Niejednokrotnie sama się cenzuruję, by nie malować zbyt potwornych stworów i przez to nie odkryć się ze swoimi kobiecymi nerwicami.
Czy malowanie Cię uspokaja?
Trochę tak, ale z samym malowaniem związanych jest pełno emocji i dlatego ostatecznie jest niepokojące. Sam akt malowania nie jest dla mnie zwykłą sprawą, do której podchodzę zrelaksowana. To nie jest czas wytchnienia, ale praca pomieszana z mnóstwem wrażeń.
Jeszcze na studiach robiłaś zdjęcia w konwencji brutalistycznej, jedno z nich zostało użyte w scenografii, którą tworzył Jarek Koziara do spektaklu Pool No Water. To było coś zupełnie innego od tego co tworzysz teraz, myślę że aby stworzyć taki autoportret trzeba mieć do siebie duży dystans. Jakie emocje, myśli dały Ci te prace? Gdzie było ich źródło?
Teraz robię zupełnie inne zdjęcia, ale wówczas miałam moment, kiedy potrzebowałam brutalizmu i estetyki brzydoty. Było to związane z moim życiem, kierowała mną chęć obrzydzenia siebie sobie samej i pokazania tego innym. Wtedy rozsmakowałam się w tym, a teraz jest mi to zupełnie obce. Kiedy byłam na premierze spektaklu i widziałam fotografię, to byłam zaskoczona, że to w ogóle moje zdjęcie. Zdałam sobie też sprawę z tego, jak bardzo moje przeżycia wpływają na to co tworzę. Mimo, że zdjęcia były obrzydliwe to wielu osobom bardzo się podobały. Moja postać była na nich tak oszpecona i zniekształcona, iż nie można było poznać, że to ja. Nie chciałabym wracać do tego więcej, bo to się wiąże z negatywnymi emocjami, teraz lepiej niech już przyjdą kolorowe potwory. Staram się uciekać od tego typu inspiracji, wiem że jakbym ukazywała na płótnach moje pomysły na obrazy, wyglądałoby to w pewnym sensie podobnie do tych mało sympatycznych fotografii.
Wiem, że brałaś udział w różnych konkursach, zdobyłaś już kilka nagród.
Zawsze byłam zaskoczona kiedy udało mi się uzyskać jakąś nagrodę a to dlatego, że bardzo rzadko zgłaszam swoje prace. Za każdym razem udział w konkursie kończył się dla mnie sympatycznie.
Powiedz jaka jest sytuacja młodego artysty w obiegu galeryjnym? Jak to wygląda z Twojej strony, czy masz jakieś propozycje?
Ja sama nie mam ciśnienia na współpracę z galeriami. Cała sytuacja wokół wystawy mnie raczej zniechęca, choć nie chodzi o samo prezentowanie prac.
Może powinnaś pójść incognito na otwarcie swojej wystawy?
O tak, wtedy mogłabym założyć wąsy, które są wspaniałe w swej istocie.
Pracujesz w różnorodnych mediach, tworzysz też dosyć różne prace, jednak spina je nietuzinkowe poczucie humoru - z jednej strony są niezwykle kolorowe, a z drugiej makabryczne. Przyszedł moment abyś powiedziała coś o swoim najnowszym projekcie.
To nie jest malarski projekt, teraz mam czas zachwytu przedmiotem jakim jest książka, pasjonuje mnie ilustracja książkowa, szczególnie dziecięca. Rynek książki dziecięcej jest w Polsce coraz bardziej ciekawy, do łask wracają autorskie projekty, jest coraz więcej świetnych młodych grafików, którzy się w tej dziedzinie specjalizują. Można je z czystym sumieniem pokazać swoim dzieciom i na nich uczyć je dobrego smaku i poczucia estetyki. To nie są książki produkowane w Chinach, tylko projektowane z myślą o dzieciach przez artystów ilustratorów. Teraz pracuję nad książeczką, w której obrazuję jak powstawały książki tworzone tradycyjnymi metodami typograficznymi, na mechanicznych maszynach. Do pracy zaprzęgłam też moje potwory, mam nadzieję, że się dzieciakom spodobają. Łączę tu malarstwo z ilustracją, w tworzeniu bajkowych postaci używam intensywnych kolorów. Wiem, że dzieci bardzo żywo reagują na moje malarstwo, potrafią zauważyć wesołe sytuacje, nie przeraża ich tkwiąca w nich makabryczność. Chcę, by dzieci miały pociąg do książek, żeby chciały z nimi obcować także ze względu na ich urodę. Dlatego tak ważne są ilustracje, nie będące kalką disnejowskich, pokazujące ,że możliwe są różne sposoby i style ilustrowania, które pobudzą dzieci do rysowania.
Dzieci zupełnie inaczej widzą świat, czasem wydaje mi się, że to co nas przeraża w sztuce, filmie one często spychają na drugi plan. Nie widzą elementów, które dorośli dostrzegają od razu, skupiają swoją uwagę na innych detalach, interpretują obrazy w zupełnie zaskakujący sposób. Ja w dzieciństwie razem z bratem obejrzałam całą wypożyczalnię video w tym horrory. Gdybym teraz miała te filmy zobaczyć jeszcze raz, to raczej schowana pod kołdrą.
Czy coś jeszcze dała Ci praca w Izbie Drukarstwa? Całkiem niedawno wygrałaś kolejny konkurs.
Zostałam laureatką w konkursie na Najpiękniejszą Książkę Roku, co było dla mnie zaskoczeniem.
To dzięki maszynom znajdującym się w Izbie Drukarstwa na Żmigrodzie. To zupełnie inny świat, warsztat zecerów, którzy jeszcze na początku XX wieku składali książki z pojedynczych, ołowianych literek. To wszystko mnie zachwyciło i oderwało trochę od malowania. Czcionki są żywe, dotykając zadrukowany papier czuje się pod palcami wytłoczone litery, to jest magia. To też swego rodzaju grafika, tworzona za pomocą typografii. Mamy w planach pokazanie świata drukarni podczas warsztatów dla dzieci. Drukarnia na razie nie działa, ale od czerwca ma ruszyć Dom Słów, do którego będzie mógł przyjść każdy, żeby zobaczyć linotyp i jedyną w swoim rodzaju Planetę Fixię. To piękne maszyny, pochodzące m.in. z drukarni, która działała w tym miejscu jeszcze przed wojną.
Czego się nie dotkniesz to wygrywasz, podobnie było z konkursem na wlepkę o Chopinie.
Spotykają mnie takie miłe niespodzianki. Zainspirowałam się znakiem graficznym powszechnie uznawanym za logo Nowego Yorku i Chopin się w tym zmieścił, a jurorzy uznali mój pomysł za wesoły. W ten sposób wygrałam Roczny Kurs Kreacji w Szkole Mistrzów Reklamy w Warszawie, co zupełnie mi nie leżało. To uczenie ludzi wymyślania pięknie brzmiących kłamstw, a ja nie odnajduję się w tym zupełnie. Książka jest szczera, ale oddać siebie i swoje talenty reklamie, to nie to o co mi chodziło. Tam odbywała się walka o staże, pracę, uczniowie bardzo chcieli zaimponować prowadzącym, a ja mam już swoje miejsce i wiem czego chcę. Choć przyznaję, czas w Warszawie spędziłam owocnie.
Czy w sensie formalnym odwołujesz się do jakiegoś stylu, jak tworzysz symbolikę swoich przedstawień? Opowiedz, jakich artystów twórczość Ci się podoba.
Ja generalnie wystrzegam się silnych inspiracji, nie chciałabym kogoś kalkować. Choć na pewno moje malarstwo da się jakoś zakwalifikować, byłoby nieskromne twierdzić, że jest inaczej. Oczywiście są polskie malarki, których wrażliwość jest mi bliska, jednak one poszły o krok naprzód jeśli chodzi o wyrażanie kobiecych nerwic, seksualności. Myślę tu o Aleksandrze Waliszewskiej, w której malarstwie pojawia się motyw dziewcząt nękanych przez potwory czy też marginalny motyw mężczyzn, ich przytłaczająca obecność, poczucie lęku. Podoba mi się też kosmatość prac Basi Bańdy - z jednej strony jej ekshibicjonizm z drugiej nieśmiałość - mnóstwo różu, rozlanych akwarelowych plam.
Byłam ostatnio na wystawie Kozyry w Zachęcie, pokazującej większość jej znanych prac. Wystawa zaprezentowana jest świetnie, dzięki czemu odbiór też jest pełniejszy. Mimo to wyszłam stamtąd zmęczona, struta, a to dlatego, że niektóre z jej prac były tworzone z przedmiotowym podejściem do człowieka. Myślę tu o animacji Święta Wiosny. Komfort osób, które zostały użyte do powstania dzieła, był na pewno niski. Ciężko mi zrozumieć, że dla idei przekazu można zignorować to, co osoba animowana przez kogoś obcego czuje. Mam poczucie, że sama artystka nie postarała się o przyjazną atmosferę współpracy. Zatrudniła osoby, które poruszały rękoma starszych mężczyzn i kobiet i robiły zdjęcia według wcześniej ustalonego planu. Ja się takimi sytuacjami przejmuję po prostu. Chociaż - Łaźnia jest świetna - ukazanie brzydoty starego ciała w naszych czasach ma sens w kontekście tego wszechogarniającego kultu piękna. Ja zresztą lubię przebywać z osobami starszymi, wychowywałam się z babcią i mam słabość do welinowej skóry dziadeczków.
Lubię twórczość Marlene Dumas, artystki pochodzącej z Afryki, ale tworzącej w Amsterdamie, która portretuje ludzi różnych ras i pochodzenia. Podoba mi się sposób w jaki przedstawiła serię portretów martwych kobiet. Kolory i akwarele, których użyła do namalowania tych prac sprawiają, że jest w nich niezwykły spokój, nie rażą swoją obrzydliwością, a mimo to wywierają mocne wrażenie. Tak samo jak jej erotyczne obrazy kobiet, mimo że są one niemal pornograficzne, to estetyka fioletów, błękitów i szarości sprawia, że są ładne.
A może jednak coś aktualnie malujesz?
Maluję nowy obraz Danae, gdzie pojawia się złoty, brokatowy deszcz. Brokat to moje nowe odkrycie - jest rewelacyjny: piękny, lśniący, kiczowaty, co też mi się bardzo podoba. Okazało się, że jest niezwykłe bogactwo kolorów i kształtów brokatu, a to dzięki manikiurzystkom, które zdobią nim akrylowe paznokcie, ja też łączę brokat z akrylem. Lubię malować kobiety i ciekawią mnie ich wzajemne relacje. Tak jak moje obślizgłe babeczki z kleju czy te z zębami i parasolkami. Nie wiem skąd mi się to bierze, przecież lubię kobiety. Teraz miałam ochotę na wielkie krosna, które ledwo zmieściłam do pokoju i one już czekają na kolejne stwory.
(luty 2011)
Poznałam Cię podczas obrony Twojego dyplomu, opowiedz trochę o pracach, które wtedy pokazywałaś, były wykonane ciekawą, fakturową techniką, skąd taki pomysł?
W swoich obrazach czasem używam kleju silikonowego. Zawsze mnie pociągała ciekawa faktura, a tę technikę odkryłam zupełnie przypadkowo. Podoba mi się to, że silikon w pełni swojej sztuczności sprawia wrażenie organicznego, kojarzy się z wydzielinami ludzkiego organizmu. Lubię jego poślizg, śluzowość, glutowatość, to że nie do końca da się go kontrolować, plamy które z niego tworzę są dosyć przypadkowe. Kiedy zaczynałam malować dyplom, nie miałam określonego planu. Wszystkie moje ówczesne prace kręciły się wokół tematu relacji ze zwierzętami, zastanawiałam się wówczas jak obronię taki temat. To był dla mnie czas bez żadnych dramatycznych przeżyć, stąd chyba to całe szaleństwo kolorów. W moim malarstwie istotna jest wesołość, chcę by udzielała się innym, by moje prace były pocieszne, nawet mimo obecności elementów nieprzyjemnych czy drastycznych.
W tym momencie muszę zapytać kim są postacie z tych obrazów?
To nie są konkretne, wzięte z życia postacie, one raczej dobijają się do mojej wyobraźni. Wydaje mi się, że w tych obrazach jest jakaś kobieca nerwowość, ukazująca niekontrolowane reakcje na życie czy relacje ze zwierzętami. Na przykład obraz z pawianami powstał z potrzeby samoobrony przed stresową sytuacją, jaka ma miejsce podczas obrony dyplomu. Pomyślałam wówczas, że w sumie nie wiadomo co będzie się działo na obronie i pawiany miały reprezentować moją postawę “wypięcia się”, ale w sposób czytelny tylko dla mnie.
Ja doszukiwałam się tu raczej wątków erotycznych, ten zachęcający róż pup...
No tak - taka para wielkich, wilgotnych pup - coś w tym jest.
Już w Twoich wczesnych pracach widać bajkowe zacięcie, rodzaj zawieszenia między światem realnym - naturą a bajką właśnie, to widać również w kolorystyce. Jak to jest teraz, skąd się wzięły ameboidalne stwory, np. te które wysłałaś na konkurs Bielska Jesień 2009?Mnie nigdy nie pociągał realizm, zresztą nie potrafię tak malować, a kolory biorą się z mojej dziecięcości. Mimo, że tematyka jest czasem odstręczająca to kolory wszystko łagodzą, zawsze się staram żeby były żywe, czasem irytująco czyste. Nie używam przytłaczających tonów tak jak kiedyś. Choć o czym bym teraz nie pomyślała to dobijają się do mnie potwory. Nie chcę żeby kogokolwiek straszyły, ale by budziły sympatię. Pomimo tego, że relacje między nimi są niekiedy brutalne i krwiożercze, to myślę że jednak są one swojskie.
A co Cię pociąga w okropieństwie?
Teraz już mnie tak bardzo nie pociąga, to samo wypływa, że ostatecznie nie udaje mi się ominąć tematu potworów. Nie wiem gdzie to we mnie siedzi i dlaczego, może wyłażą z podświadomości. Możliwe, że to forma odreagowania. Niejednokrotnie sama się cenzuruję, by nie malować zbyt potwornych stworów i przez to nie odkryć się ze swoimi kobiecymi nerwicami.
Czy malowanie Cię uspokaja?
Trochę tak, ale z samym malowaniem związanych jest pełno emocji i dlatego ostatecznie jest niepokojące. Sam akt malowania nie jest dla mnie zwykłą sprawą, do której podchodzę zrelaksowana. To nie jest czas wytchnienia, ale praca pomieszana z mnóstwem wrażeń.
Jeszcze na studiach robiłaś zdjęcia w konwencji brutalistycznej, jedno z nich zostało użyte w scenografii, którą tworzył Jarek Koziara do spektaklu Pool No Water. To było coś zupełnie innego od tego co tworzysz teraz, myślę że aby stworzyć taki autoportret trzeba mieć do siebie duży dystans. Jakie emocje, myśli dały Ci te prace? Gdzie było ich źródło?
Teraz robię zupełnie inne zdjęcia, ale wówczas miałam moment, kiedy potrzebowałam brutalizmu i estetyki brzydoty. Było to związane z moim życiem, kierowała mną chęć obrzydzenia siebie sobie samej i pokazania tego innym. Wtedy rozsmakowałam się w tym, a teraz jest mi to zupełnie obce. Kiedy byłam na premierze spektaklu i widziałam fotografię, to byłam zaskoczona, że to w ogóle moje zdjęcie. Zdałam sobie też sprawę z tego, jak bardzo moje przeżycia wpływają na to co tworzę. Mimo, że zdjęcia były obrzydliwe to wielu osobom bardzo się podobały. Moja postać była na nich tak oszpecona i zniekształcona, iż nie można było poznać, że to ja. Nie chciałabym wracać do tego więcej, bo to się wiąże z negatywnymi emocjami, teraz lepiej niech już przyjdą kolorowe potwory. Staram się uciekać od tego typu inspiracji, wiem że jakbym ukazywała na płótnach moje pomysły na obrazy, wyglądałoby to w pewnym sensie podobnie do tych mało sympatycznych fotografii.
Wiem, że brałaś udział w różnych konkursach, zdobyłaś już kilka nagród.
Zawsze byłam zaskoczona kiedy udało mi się uzyskać jakąś nagrodę a to dlatego, że bardzo rzadko zgłaszam swoje prace. Za każdym razem udział w konkursie kończył się dla mnie sympatycznie.
Powiedz jaka jest sytuacja młodego artysty w obiegu galeryjnym? Jak to wygląda z Twojej strony, czy masz jakieś propozycje?
Ja sama nie mam ciśnienia na współpracę z galeriami. Cała sytuacja wokół wystawy mnie raczej zniechęca, choć nie chodzi o samo prezentowanie prac.
Może powinnaś pójść incognito na otwarcie swojej wystawy?
O tak, wtedy mogłabym założyć wąsy, które są wspaniałe w swej istocie.
Pracujesz w różnorodnych mediach, tworzysz też dosyć różne prace, jednak spina je nietuzinkowe poczucie humoru - z jednej strony są niezwykle kolorowe, a z drugiej makabryczne. Przyszedł moment abyś powiedziała coś o swoim najnowszym projekcie.
To nie jest malarski projekt, teraz mam czas zachwytu przedmiotem jakim jest książka, pasjonuje mnie ilustracja książkowa, szczególnie dziecięca. Rynek książki dziecięcej jest w Polsce coraz bardziej ciekawy, do łask wracają autorskie projekty, jest coraz więcej świetnych młodych grafików, którzy się w tej dziedzinie specjalizują. Można je z czystym sumieniem pokazać swoim dzieciom i na nich uczyć je dobrego smaku i poczucia estetyki. To nie są książki produkowane w Chinach, tylko projektowane z myślą o dzieciach przez artystów ilustratorów. Teraz pracuję nad książeczką, w której obrazuję jak powstawały książki tworzone tradycyjnymi metodami typograficznymi, na mechanicznych maszynach. Do pracy zaprzęgłam też moje potwory, mam nadzieję, że się dzieciakom spodobają. Łączę tu malarstwo z ilustracją, w tworzeniu bajkowych postaci używam intensywnych kolorów. Wiem, że dzieci bardzo żywo reagują na moje malarstwo, potrafią zauważyć wesołe sytuacje, nie przeraża ich tkwiąca w nich makabryczność. Chcę, by dzieci miały pociąg do książek, żeby chciały z nimi obcować także ze względu na ich urodę. Dlatego tak ważne są ilustracje, nie będące kalką disnejowskich, pokazujące ,że możliwe są różne sposoby i style ilustrowania, które pobudzą dzieci do rysowania.
Dzieci zupełnie inaczej widzą świat, czasem wydaje mi się, że to co nas przeraża w sztuce, filmie one często spychają na drugi plan. Nie widzą elementów, które dorośli dostrzegają od razu, skupiają swoją uwagę na innych detalach, interpretują obrazy w zupełnie zaskakujący sposób. Ja w dzieciństwie razem z bratem obejrzałam całą wypożyczalnię video w tym horrory. Gdybym teraz miała te filmy zobaczyć jeszcze raz, to raczej schowana pod kołdrą.
Czy coś jeszcze dała Ci praca w Izbie Drukarstwa? Całkiem niedawno wygrałaś kolejny konkurs.
Zostałam laureatką w konkursie na Najpiękniejszą Książkę Roku, co było dla mnie zaskoczeniem.
To dzięki maszynom znajdującym się w Izbie Drukarstwa na Żmigrodzie. To zupełnie inny świat, warsztat zecerów, którzy jeszcze na początku XX wieku składali książki z pojedynczych, ołowianych literek. To wszystko mnie zachwyciło i oderwało trochę od malowania. Czcionki są żywe, dotykając zadrukowany papier czuje się pod palcami wytłoczone litery, to jest magia. To też swego rodzaju grafika, tworzona za pomocą typografii. Mamy w planach pokazanie świata drukarni podczas warsztatów dla dzieci. Drukarnia na razie nie działa, ale od czerwca ma ruszyć Dom Słów, do którego będzie mógł przyjść każdy, żeby zobaczyć linotyp i jedyną w swoim rodzaju Planetę Fixię. To piękne maszyny, pochodzące m.in. z drukarni, która działała w tym miejscu jeszcze przed wojną.
Czego się nie dotkniesz to wygrywasz, podobnie było z konkursem na wlepkę o Chopinie.
Spotykają mnie takie miłe niespodzianki. Zainspirowałam się znakiem graficznym powszechnie uznawanym za logo Nowego Yorku i Chopin się w tym zmieścił, a jurorzy uznali mój pomysł za wesoły. W ten sposób wygrałam Roczny Kurs Kreacji w Szkole Mistrzów Reklamy w Warszawie, co zupełnie mi nie leżało. To uczenie ludzi wymyślania pięknie brzmiących kłamstw, a ja nie odnajduję się w tym zupełnie. Książka jest szczera, ale oddać siebie i swoje talenty reklamie, to nie to o co mi chodziło. Tam odbywała się walka o staże, pracę, uczniowie bardzo chcieli zaimponować prowadzącym, a ja mam już swoje miejsce i wiem czego chcę. Choć przyznaję, czas w Warszawie spędziłam owocnie.
Czy w sensie formalnym odwołujesz się do jakiegoś stylu, jak tworzysz symbolikę swoich przedstawień? Opowiedz, jakich artystów twórczość Ci się podoba.
Ja generalnie wystrzegam się silnych inspiracji, nie chciałabym kogoś kalkować. Choć na pewno moje malarstwo da się jakoś zakwalifikować, byłoby nieskromne twierdzić, że jest inaczej. Oczywiście są polskie malarki, których wrażliwość jest mi bliska, jednak one poszły o krok naprzód jeśli chodzi o wyrażanie kobiecych nerwic, seksualności. Myślę tu o Aleksandrze Waliszewskiej, w której malarstwie pojawia się motyw dziewcząt nękanych przez potwory czy też marginalny motyw mężczyzn, ich przytłaczająca obecność, poczucie lęku. Podoba mi się też kosmatość prac Basi Bańdy - z jednej strony jej ekshibicjonizm z drugiej nieśmiałość - mnóstwo różu, rozlanych akwarelowych plam.
Byłam ostatnio na wystawie Kozyry w Zachęcie, pokazującej większość jej znanych prac. Wystawa zaprezentowana jest świetnie, dzięki czemu odbiór też jest pełniejszy. Mimo to wyszłam stamtąd zmęczona, struta, a to dlatego, że niektóre z jej prac były tworzone z przedmiotowym podejściem do człowieka. Myślę tu o animacji Święta Wiosny. Komfort osób, które zostały użyte do powstania dzieła, był na pewno niski. Ciężko mi zrozumieć, że dla idei przekazu można zignorować to, co osoba animowana przez kogoś obcego czuje. Mam poczucie, że sama artystka nie postarała się o przyjazną atmosferę współpracy. Zatrudniła osoby, które poruszały rękoma starszych mężczyzn i kobiet i robiły zdjęcia według wcześniej ustalonego planu. Ja się takimi sytuacjami przejmuję po prostu. Chociaż - Łaźnia jest świetna - ukazanie brzydoty starego ciała w naszych czasach ma sens w kontekście tego wszechogarniającego kultu piękna. Ja zresztą lubię przebywać z osobami starszymi, wychowywałam się z babcią i mam słabość do welinowej skóry dziadeczków.
Lubię twórczość Marlene Dumas, artystki pochodzącej z Afryki, ale tworzącej w Amsterdamie, która portretuje ludzi różnych ras i pochodzenia. Podoba mi się sposób w jaki przedstawiła serię portretów martwych kobiet. Kolory i akwarele, których użyła do namalowania tych prac sprawiają, że jest w nich niezwykły spokój, nie rażą swoją obrzydliwością, a mimo to wywierają mocne wrażenie. Tak samo jak jej erotyczne obrazy kobiet, mimo że są one niemal pornograficzne, to estetyka fioletów, błękitów i szarości sprawia, że są ładne.
A może jednak coś aktualnie malujesz?
Maluję nowy obraz Danae, gdzie pojawia się złoty, brokatowy deszcz. Brokat to moje nowe odkrycie - jest rewelacyjny: piękny, lśniący, kiczowaty, co też mi się bardzo podoba. Okazało się, że jest niezwykłe bogactwo kolorów i kształtów brokatu, a to dzięki manikiurzystkom, które zdobią nim akrylowe paznokcie, ja też łączę brokat z akrylem. Lubię malować kobiety i ciekawią mnie ich wzajemne relacje. Tak jak moje obślizgłe babeczki z kleju czy te z zębami i parasolkami. Nie wiem skąd mi się to bierze, przecież lubię kobiety. Teraz miałam ochotę na wielkie krosna, które ledwo zmieściłam do pokoju i one już czekają na kolejne stwory.
Jesteśmy czasem niezwykłymi potworami, może po prostu masz tego świadomość. Zbierasz potworne maskotki?
Nie, ale zbieram piękne książki, różne pamiątki i rzeczy, które wynajduję na targach staroci. Mam tez kolekcję szklanych kul śniegowych, jak się wszystkimi potrząśnie to wszędzie pięknie pada. To niezwykły mikrokosmos. No i jeszcze jakby ktoś miał wąsy do oddania to chętnie przyjmę.
FESTIWAL SZTUKI W PRZESTRZENI PUBLICZNEJ - OPEN CITY
MOJA ROZMOWA Z BARBARĄ WYBACZ (maj 2010 r.)
Jacy artyści wezmą udział w tegorocznej edycji festiwalu Open City - czy pojawią się topowe nazwiska, czy raczej młode talenty?
Kuratorem tegorocznego festiwalu jest Krzysztof Żwirblis, członek teatralnego kolektywu Akademia Ruchu, będący również kuratorem Galerii Studio w Warszawie. Tegoroczny program jest jego autorskim dziełem, różni się od edycji zeszłorocznej, która odbywała się pod kierownictwem Waldemara Tatarczuka i wezmą w nim udział głównie młodzi artyści. Wielu pochodzi z Polski, jest również kilku zagranicznych np. z Ukrainy, myślę tu o grupie Koma ze Lwowa oraz Peter Russel ze Szkocji. Mamy kilka propozycji kolektywów m.in. Akademia Ruchu, Komuna Warszawska czy wspomniana grupa Koma. Część prac to premierowe wydarzenia, a część to kontynuacje, bądź nowe odsłony już znanych projektów artystycznych. W poprzednim roku więcej było obiektów, a w tym projekty mają mieć charakter interaktywny, w szerokim ujęciu. Przewidujemy również program edukacyjny, są planowane dwa wykłady: Jarosława Lipszyca i Olofa Ollssona ze Szwecji. Zapraszam do odwiedzania strony Open City, na której na bieżąco będziemy informować o wszystkich wydarzeniach, chcielibyśmy zaskoczyć też nowym layoutem.
Jakie miejsca w mieście wybraliście na realizacje, może któreś z zapomnianych przestrzeni chcecie na nowo przywrócić z niebytu?
W czasie tworzenia pierwszej edycji festiwalu skupiliśmy się głównie na centrum miasta, by to co nowe i nieznane pokazać w miejscu, gdzie potencjalnych odbiorców będzie naturalnie jak najwięcej. W tym roku poszliśmy o krok dalej od Śródmieścia, w kierunku Osiedla Słowackiego na LSM, a bardzo prawdopodobne, że zawędrujemy aż po okolice dworca PKP. Niestety, z pewnych względów, przede wszystkim praktycznych, niektóre miejsca muszą poczekać. W przyszłości jednak mamy ambitne plany rozprzestrzeniać się coraz bardziej i anektować coraz większy obszar miasta.
Jakie problemy logistyczne, organizacyjne napotyka festiwal? Czy są jakieś opory ze strony władz miasta?
Warto powiedzieć, że w roku ubiegłym list polecający od Pana Prezydenta otworzył nam wiele drzwi. Oczywiście kulisy festiwalu to sterta pism i mnóstwo papierkowej roboty, ale zarówno wydziały Urzędu Miasta, które zarządzają przestrzenią publiczną jak i prywatni właściciele działek czy budynków, w przeważającej większości byli optymistycznie nastawieni do współpracy. W tym roku, machina administracyjna już ruszyła. Myślę też, że powinno być łatwiej, bo szlaki zostały przetarte. Pozostaje kwestia bezpieczeństwa prezentowanych obiektów. Zawsze jest obawa, że część z nich może ulec zniszczeniu, tak jak to miało miejsce w przypadku pracy Janusza Bałdygi, prezentowanej w tamtym roku na Deptaku, która najwyraźniej prowokowała przechodniów do interakcji. Niestety, pozornie obrotowy charakter "szpuli" nie był równoznaczny z mobilnością obiektu, więc mieliśmy do czynienia z dziełem w realizacji, żeby nie powiedzieć w reperacji. Jednak to kolejny znak, że do sztuki trzeba przyzwyczajać. Brak edukacji, a także bezmyślność, powodują, że to co nie przystaje do zastanej rzeczywistości, jest narażone na destrukcję. Tegoroczne propozycje mają być bardziej "stabilne", jak deklarują artyści, jest więc szansa, że tego typu problemy będą rzadsze. Szlak Open City siłą rzeczy prowadzi przez historyczne centrum Lublina, mam nadzieję, że przenikliwe oko Konserwatora Zabytków z aprobatą spojrzy na nasze pomysły i ich realizacje. Chcemy pokazać, że sztuka nie niszczy cennych obiektów, a raczej daje im szansę kolejnej perspektywy, wydobywa je z zapomnienia, a nawet dodaje urody.
W roku ubiegłym dużo było prac o charakterze efemerycznym, ulotnym, obliczonych na krótki czas prezentacji. Ciekawi mnie czy nie kusi was, by wzorem partnerskiego miasta Lublina - Münster, w którym co 10 lat odbywa się festiwal rzeźby, zrealizować obiekty, które na stałe wrosną w tkankę miasta?
My jako organizatorzy wybieramy kuratora festiwalu, który realizuje swoją wizję i podejmuje kluczowe decyzje. Wyrażamy przy tym intencję, że co najmniej jedna z prac pozostanie na stałe w przestrzeni miasta. Po roku ubiegłym zachowała się instalacja Teresy Murak, którą trzeba pielęgnować i w miarę możliwości i środków wydłużać. Przypomnę, że jest to "rzeka" hyzopu, która symbolicznie płynie od błoni zamkowych z zachodu na wschód. Mam nadzieję, że po tegorocznej edycji na stałe pozostanie jedna z rzeźb, ale to już wymaga decyzji administracyjnych – oczywiście przyda się również "gorąco popieram" Pana Prezydenta… Mam tu na myśli projekt Bogdana Rucińskiego - rzeźba jest chyba najbardziej wdzięcznym obiektem, jeśli chodzi o przestrzeń publiczną. Chcemy też przełamać bogoojczyźnianą tradycję pomników, która wciąż pokutuje w myśleniu o rzeźbie/sztuce w przestrzeni publicznej. Praktycznie nie mamy rzeźb. W polskich miastach stoją pomniki, które upamiętniają wydarzenia historyczne i to zazwyczaj te, będące smutnymi kartami naszej historii. Może radosnych wydarzeń było znacznie mniej, ale tym bardziej warto je nobilitować. Rzeźba ta znajdzie się poza obrębem takich idei i wartości, będzie budowała przestrzeń jako nowy element.
Na jakie zagadnienia w sensie problemowym, ideowym zwracacie uwagę zapraszając artystów?
Znowu nawiążę do poprzedniej edycji. Miasto Otwarte miało poddać się sztuce, otworzyć na jej piękno i wdzięk. To jest jakby przeciwwaga do Państwa Platona, w którym artystów, poetów wyganiało się poza mury polis. W Mieście Otwartym artyści witani są z otwartymi ramionami. W tym roku, nurtem wiążącym ma być sztuka interaktywna, nastawiona na odbiorcę, który jest nie tylko oglądającym przechodniem, ale także współorganizatorem dzieła i akcji. I tu upatrywałabym wspólny mianownik prezentowanych na wystawie prac. Artyści będą też wnikać w historię Lublina, dawną i na nowo tworzącą się wielokulturowość. Większość artystów do swoich realizacji dopisało komentarze społecznych relacji miejskich. Tu taka dygresja: czasownik mieścić się, od którego pochodzi słowo miasto jest dla mnie dwuznaczny, co daje różne możliwości zobrazowania miasta. Jako zbioru nieruchomości - działek, budynków, bądź przeciwnie – miasta jako organizmu – mobilnego, posiadającego swój żywot. Takiego, który rodzi się, rośnie bądź chyli ku upadkowi. Są miasta, które się gnieżdżą, rozrastają lub są poukładane i zorganizowane - gdzie w tym wszystkim jest Lublin? Myślę, że gnieździ się bardzo po ludzku, a w nim mieści się sztuka. Podobna koncepcja zaistniała na Nocy Kultury. Münster, o którym wspomniałaś, jest niewątpliwie wzorem, mam nadzieję, że będziemy korzystać z jego najlepszych doświadczeń. Lublin ma duży potencjał i mimo wszystko jest przyjazną przestrzenią, do której warto byłoby przyjeżdżać, choćby ze względu na jakąś spektakularną artystyczną realizację.
Jakie są efekty edycji zeszłorocznej? Czy festiwal ma być wydarzeniem, które bada przestrzeń miasta od strony teoretycznej czy raczej realnie na jego przestrzeń wpływa?
Eksperyment corocznej zmiany kuratora wyklucza w pewnym sensie sproblematyzowany komentarz miasta i studiów nad nim. W tamtym roku przewodził nam lublinianin, w tym zaś warszawiak, który przychodzi jednak jako gość i bada przestrzeń na nowo, zauważając inne rzeczy niż osoby z Lublinem oswojone. Nie wiem czy formułę zmiany kuratora zachowamy, być może potrzebowalibyśmy osoby, która analizowałaby produkcję festiwalu na meta-poziomie, ale o tym możemy mówić za kilka lat, już z perspektywy czasu i doświadczeń, a nie teraz, kiedy podejmujemy różne próby i poznajemy możliwości. Pamiętajmy też o tym, że miasto się zmienia, tam gdzie w roku ubiegłym "kopał" swoją pracę Robert Kuśmirowski, już zaczęła się budowa. Za kilka lat w tym miejscu stanie biurowiec i ludzie może nie będą mieli nawet świadomości, że działa się tu sztuka. A sztuka opłaca się miastu. Mamy tego wiele przykładów, choćby u południowych sąsiadów, w Pradze. Chcemy, drobnymi kroczkami, przyzwyczaić ludzi, że zwariowane rzeczy bywają ciekawsze i często więcej wnoszą od zachowawczych przedsięwzięć, które w końcu znikają w masie przeciętności. Nie mamy wpływu choćby na zmiany infrastruktury, ale mamy wpływ na nasze otoczenie, jako obywatele, a więc pełnoprawni i odpowiedzialni współwłaściciele. I miasto samo powinno dbać o to, by w sztukę się przyozdobić i by nie były to ozdoby naiwne. W przeciwnym razie miasto stanie się jedną wielką powierzchnią reklamową. Sztuka ma być dla ludzi, ale nie musi być pospolita. Nie można ignorować potrzeb potencjalnych odbiorców produktu o nazwie sztuka, jednak, jak często powtarzam, na tym obszarze aktywności, demokracja się nie sprawdza. Pytać ludzi czego by chcieli, to narażać się na chybione wybory i tanie gadżeciarstwo, na Dodę zamiast Philipa Glassa. Może nie artysta, ale na pewno animator kultury jest od tego, by widzów sobie wychować. Ważna jest sposobność obcowania ze sztuką. Warto tę możliwość podarować lublinianom.
MÓJ WYWIAD Z MARCINEM ŁUKASIEWICZEM, artystą malarzem (październik 2008 r.)
Przedstawienia z twoich obrazów są dosyć niepokojące. Jakie są twoje inspiracje, skąd czerpiesz tego typu klimaty?
Nie jest tak, że z założenia chcę malować mroczne i negatywne obrazy, jednak uważam, że rzeczy pozytywne są proste a tematy banalne. Natomiast nie wiążę kolorów z pozytywną czy negatywną oceną. Mój ojciec pracował w Ursusie i swoimi opowiadaniami zaszczepił mi klimaty industrialne. Zawsze interesowałem się muzyką rockową potem był black metal, elektronika i poszukiwania w muzyce niszowej, mniej popularnej czy klasycznej. Znajduję tam smaczki, które bywają inspirujące. Element zagadki, niepokoju, który towarzyszy naszym czasom sprawia, że melodia, literatura czy obraz stają się dla mnie intrygujące, zachęcają do głębszych poszukiwań. Dla osób postronnych ciemna strona życia jest zawsze bardziej interesująca. Pomimo że odraża i ludzie patrzą z obrzydzeniem, to/a zaciekawienie nie pozwala im odwrócić wzroku. Początkowo, jeszcze na studiach, fascynowała mnie technika, chciałem dobrze opanować malarstwo realistyczne, a dopiero później przyszła refleksja, że warsztat nie wystarczy i chciałem malować coś co mi sprawi radość nie tylko w sensie rzemieślniczej pracy i biegłości technicznej. Samo poznawanie i drążenie siebie stało się ciekawe. Inspiracją dla mnie może być wszystko, chwila, obraz za oknem. Jeśli coś ma potencjał plastyczny zagarniam to i przetwarzam, podejmuję problem jako wyzwanie, poszukuję.
Ciekawi mnie powtarzający się u ciebie motyw człowieka-manekina, pustego wieszaka.
We wcześniejszym cyklu człowiek nigdy nie był ważniejszy niż jakikolwiek inny element obrazu, był tak samo istotny jak skrzynka, butelka czy książka. Plastyczność manekina (lalki i manekiny Hansa Belmera) i literatura (Bruno Schulz), w której się pojawia zawsze mnie fascynowały. Manekina można obedrzeć z wieku, nic się od niego nie oczekuje, podobnie jak wieszak służy do nakładania nań ubrania, ale jego sylwetka jest znaczeniowo niezwykle bogata i bardziej złożona. Jest symbolem sugerującym człowieczeństwo, może służyć jako nośnik ludzkich emocji. Manekiny wykorzystuję podobnie jak postać dziecka, do którego się czasem odwołuję bo wyzwala większą empatię i zainteresowanie niż wizerunek osoby starszej. Wywołuje silniejsze emocje a o to chodzi przy kontakcie z obrazem. Sam oglądając dobrą sztukę nawiązuję z nią emocjonalny kontakt, miewam somatyczne reakcje.
Skąd w twoich obrazach biorą się puste przestrzenie?
Jest jakaś magia miejsca opuszczonego, pustego bądź zagraconego, będącego dziełem człowieka, które istnieje w upływającym czasie. To wyzwala refleksje. Patrząc na starą farbiarnię, cofasz się wstecz, wyobrażasz sobie jej dawny codzienny rytm. Kiedyś, to wnętrze było nowe, błyszczące, gładkie. Żyło, a w momencie, gdy ktoś je porzucił nabiera nowych znaczeń, innej plastyczności. Pojawiają się duchy przeszłości, uruchamia się pamięć - będąca sznurkiem, nicią która prowadzi nas w dowolną stronę przeszłości. Miejsce takie jest też zdane na pastwę natury, która wdziera się w nie pożerając cywilizację. Wyobraźmy sobie naszą cywilizację opuszczoną, zarośniętą - to mnie zawsze fascynowało. W pewnym momencie stwierdziłem, że w obrazach potrzebuję ludzi, jednak rzadko im nadaję osobowość. Są oni raczej nośnikami konkretnej energii, a w interakcji z inną osobą tworzą sytuację, która ma zmusić odbiorcę do myślenia. Inspirujące są dla mnie kwestie dotyczące Czarnobyla. Namalowałem kiedyś obraz z chłopcem, który ubrany w maskę gazową, buja się na drewnianym koniku. Żyje w przestrzeni po wybuchu jądrowym, jednak ta rzeczywistość powoli odbudowuje się. Kobieta, która kupiła ten obraz zwróciła uwagę na detale i układ kompozycyjny. Tak ją to zachwyciło, że w przeciwieństwie do innych nie skupiła swojej uwagi na okropieństwie sytuacji i to mi się spodobało. Chciałbym, by ludzie brali pod uwagę wielopłaszczyznowość obrazu - i kolorystykę, i plastykę, i jego tematykę. Podobnie jest z muzyką - łatwa szybko wpada w ucho, lecz równie szybko o niej zapominamy, trudniejsza melodia zmusza nas do myślenia. Obraz nie jest tylko dekoracją, nie powinien być łatwy. Można go odbierać w różny sposób, po jakimś czasie może okazać się, że posiada treści jakich wcześniej nie zauważyliśmy, to tak jak z poezją, też nie można jej zamknąć w jednej interpretacji.
Malujesz czasem ze zdjęć, czy przygotowujesz je specjalnie, pod kątem konkretnego malowidła, czy po prostu jesteś także fotografikiem?Czasami robię zdjęcia, które wykorzystuję do obrazu, ale też szukam w internecie fotografii sytuacji, których nie mogę doświadczyć na co dzień. Czasem robię sam sobie zdjęcie tylko po to by namalować szczegół, np ucho w konkretnym ujęciu. Nie używam teraz zdjęć jako jedynej inspiracji, traktuję je fragmentarycznie, nie jestem od nich uzależniony, co daje mi dużo większą swobodę działania. Wcześniej byłem zdeterminowany i chciałem posiąść dobre zdjęcie, teraz tak nie jest. Przystaję, patrzę, zastanawiam się i wyjmuję je z kontekstu masowego natłoku informacji, przez co stają się bardziej interesujące.
Czy w sensie formalnym odwołujesz się do jakiegoś kierunku w historii sztuki, czerpiesz z jego symboliki, czy tworzysz własną?
Nie jestem piewcą konkretnego kierunku, jako artyści mamy niesamowitą możliwość korzystania z bardzo bogatej historii dokonań i ja właśnie to robię. Od Giotta skubnę to, od Balthusa tamto, mam duży szacunek do historii. W kanonie moich zainteresowań jest upodobanie do teatralności, inscenizuję obrazy, zawsze wolałem teatr, film jest dla mnie mniej interesujący. W teatrze podoba mi się kumulacja dźwięku, ruchu, światła, szeroko pojętej plastyczności, staram się by moje obrazy, mimo dwuwymiarowości wywoływały podobne odczucia. Jeśli chodzi o symbolikę to rzadko nadaje konkretne znaczenie przedmiotom, myślę że z czasem ta symbolika powstanie pomimo wszystko. Wolę stare, oryginalne przedmioty, pokryte warstwą kurzu, rdzą, niosące piętno czasu. Są to rzeczy, które nie wrócą dlatego wyzwalają sentyment i dla każdego niosą inne znaczenie. Nie zawsze nowe jest lepsze, ciężko mi przebrnąć przez współczesny design, nie oszałamia mnie. Choćby w kwestii samochodów, amerykańskie z lat 40. są nie do pobicia, teraz za dużo zwraca się uwagi na funkcjonalność, szybkość, opływowość kształtów, kanciaste-przebrzmiałe jest dla mnie zazwyczaj bardziej interesujące. Jednak jeśli reklamy wmawiają ci przez kilka lat, że coś jest piękne i pożądane to w końcu poddajesz się i chcąc nie chcąc, nie mając wyboru wierzysz w to i akceptujesz. Ja się z tym nie zgadzam, bo trzeba być świadomym własnego gustu. Kiedyś rzecz funkcjonowała przez pokolenia, była przekazywana, miała swoją duszę i wartość sentymentalną. Dziś jesteśmy zbyt docześni, wszystko jest tylko na chwilę i dotyczy to wielu dziedzin życia. Na szczęście sztuka się nie daje, jest na to zbyt bezczelna.
A reklama?
Kiedyś plakat, reklama, robiona powoli, ręcznie, była dziełem sztuki. Teraz zbyt często komputer wyręcza człowieka. Sztuki powinny się łączyć, wtedy mają niezwykłą siłę rażenia. Dawniej artyści tworzyli reklamy kawy, papierosów, rowerów, które były dobre i wprowadzały piękno do życia codziennego. Podobnie jest z modą, oryginalność w ubiorze jest ułudna w momencie, kiedy wszyscy ubierają się w H&M. Wyraźnie brak tu indywidualności i własnego pomysłu. Nie twierdzę, że nie ma dobrych rzeczy - świat przyspiesza, zmienia się, wszystko jest dostępne. Dzięki temu też wzmogło się zainteresowanie sztuką polskich artystów. Jest dobrze przyjmowana na zachodzie, a zmienia się też nastawienie studentów, chętniej pracują wiedząc, że mają szansę odnieść sukces. Ja idąc na studia artystyczne, miałem świadomość, że to ryzyko. Wiedziałem, że nie jest łatwo żyć ze sztuki, miałem obawy czy nie trafię do pracy w jakiejś firmie reklamowej. Na szczęście udaje mi się teraz utrzymywać z malowania, czerpię z tego dużą satysfakcję.
Jak odnajdujesz swoje miejsce na rynku sztuki? Twoje obrazy są malowane w specyficznej manierze, realistycznej, przedstawiającej.
Sprawa związana z rynkiem sztuki mnie przerasta, im więcej wiem na ten temat tym bardziej zdaję sobie sprawę z tego, że sukces rynkowy i moda jest zależna od marszandów, bądź ludzi z wielkimi pieniędzmi. Są to spekulanci, którzy kupując nową sztukę młodych nieznanych artystów, chcą po prostu się wzbogacić. Kupując rzeczy opozycyjne do utartych nurtów, tworzą nową modę, a są na tyle potężni, że ich zdanie dużo znaczy, więc mogą z łatwością forsować swoje ideały, za którymi podąży tłum. W taki sposób, nagle, tworzy się nowa fala popularności. Ja nie szukałem rynku dla siebie, w moim przypadku nie można mówić o popularności. Zbieg okoliczności sprawił, że ktoś na zachodzie zobaczył moje malarstwo i wyciągnął mnie z Polski, bo była już wtedy moda na polskich malarzy. Wiem że wciąż poszukuję swojej drogi, że moje malarstwo z biegiem czasu będzie wyglądało inaczej. Może nie przeskoczę nagle do abstrakcji czy minimalizmu, ale będę poszukiwał - zawsze, tyle że w moim obszarze wypowiedzi.
Jak oceniasz swoje miejsce na tle innych polskich artystów?
Nie bardzo wiem jakie to może być miejsce, prawdopodobnie jestem trochę z boku. Współczesny styl młodego polskiego malarstwa jest kojarzony głównie z postaciami grupy Ładnie. Doceniam wielu z tych malarzy, Sasnal, Maciejowski są w obrębie moich rozległych zainteresowań, ale nie inspiracji. Podoba mi się obecne malarstwo Tomka Kowalskiego, niezłe są ostatnie prace Ziółkowskiego, jednak to mnie nie inspiruje. Swoje inspiracje odnajduję na przestrzeni całej historii sztuki. W Polsce kolekcjonowanie sztuki rozwija się i wierzę, że za jakiś czas znajdzie się miejsce dla różnych nurtów malarstwa, rzeźby czy fotografii.
Przygotowujesz się teraz do nowej wystawy pt. Medycyna, opowiedz coś o tym projekcie.
Zainspirowały mnie książki medyczne i ryciny sprzed 300-400 lat. Potencjał historii i samej medycyny jest olbrzymi, jest blisko nas, nikogo nie zostawia obojętnym, jesteśmy od niej uzależnieni. Współcześni ludzie z jednej strony przywiązują dużą wagę do wyglądu zewnętrznego a z drugiej wiele lekceważą. Poza tym "Medycyna" to tytuł, który łączy obrazy w cykl. Krążą one wokół różnych obszarów i aspektów tego zagadnienia, zarówno duchowych jak i naukowych. Misterium jakim jest operacja na ludzkim ciele, do tej pory bywa tematem tabu. Plastyczność i szerokie spektrum zagadnień w tej dziedzinie sprawia, że jest to dla mnie idealne pole do zagospodarowania. Jestem pewien, iż ta inspiracja przetrwa i będzie miała kontynuację.
Widzę, że ten temat bardzo cię zainspirował.
Bardzo cieszę się na tą wystawę. Interesuje mnie to co dzieje się w głowie lekarza w momencie, kiedy musi podjąć ważną decyzję, dokonać wyboru mającego wpływ na bieg czyjegoś życia. Fascynują mnie kroniki medycyny, historia bólu, który towarzyszy człowiekowi od zarania dziejów, brutalność dawnych lekarzy, którzy byli niczym czarownicy, bezkarne eksperymenty i badania nazistów na ciele ludzkim. Ludzie zawsze mieli ochotę na tworzenie Frankensteinów, na zbliżenie się do Boga.
Jakie emocje towarzyszą ci w związku z wystawami?
Ciekawy jestem zdania osób z zewnątrz, kogoś kto mnie zupełnie nie zna. Zawsze towarzyszy mi stres związany z konfrontacją - twarzą w twarz z widownią. Choć z drugiej strony wystawa jest dla mnie radosną chwilą, bo wiem że na drugi dzień mogę zacząć pracę nad nowymi pomysłami, a głowa nie jest obciążona wcześniejszymi projektami. Nie lubię i nie potrafię opowiadać o swoim malarstwie, wolę o nim słuchać, uważam że moje miejsce jest w pracowni i tyle. Podoba mi się zacięcie sportowe wśród artystów, takie zdrowe współzawodnictwo, pomimo tego że tu nie ma wygranych. Ciągłe przebywanie w jednym kotle i mieszanie w nim mi nie służy. Myślę, że ważne jest działanie i praca sama w sobie. Dla mnie najważniejsze jest to, co się dzieje w mojej pracowni i głowie.
z ROBERTEM KUŚMIROWSKIM rozmawia Marta Wysocka
(grudzień 2007 r.)
Jakie sytuacje bądź stany, sprzyjają Ci w tworzeniu, kiedy rodzą się Twoje pomysły?
W moim przypadku sprawa jest prosta - nadmiar wyjazdów, podróży, muzyki czy zdarzeń, podczas których wpadam w trans zmęczenia, upojenia powoduje chęć działania. Wpadam wtedy w "strumień czasu", który zamyka mnie w sobie jak w kapsule i jest to najprzyjemniejszy moment kreowania. Pojawia się wówczas potrzeba robienia czegoś nowego, to jest taki moment, w którym selekcjonuję wcześniej powstałe pomysły, z 30 wyławiam jeden najistotniejszy i tworzę, obrabiam go jak klip – teledysk. Daje on podwaliny pod instalację, fotografię lub ciąg projektów.
Co jest dla Ciebie najczęściej twórczą inspiracją?
Inspiruje mnie człowiek, punkt, strych, zapomniane, opuszczone miejsce np. takie jak Czarnobyl. W miejscach zakazanych, zamkniętych zonach, widzę wielki potencjał. Ważnym bodźcem jest dla mnie wyobrażanie sobie tego co dzieje się między człowiekiem żyjącym współcześnie a tym, którego już nie ma, a po którym został jedynie ślad, lub efekt jego działalności. Takie są np. Pompeje, gdzie w popiele wulkanicznym zostało "zamrożone" całe życie, niczym rzeźby lub obrazy. Lubię wyszukiwać ciekawostki podczas odwiedzania takich miejsc. Kiedy coś mnie wciągnie, zostaje już tylko ta jedna myśl, wszystkie poboczne przestają mnie ciekawić. Eksperymentowanie na sobie, improwizowanie także prowokuje kreację. Tego typu inspiracje odnajdywałem już w czasach, gdy komponowałem muzykę. Magia miejsc i muzyka, która się przy nich pojawia sprawia czasem, że zimny, płaski widok staje się widokiem treściwym.
Czas w Twojej sztuce odgrywa dużą rolę, czy jest dla Ciebie jak mędrzec, z którego wiedzy korzystasz czy raczej jak kurz który konserwuje znaczenia?
Można użyć kilku odpowiedzi. Czas jest dla mnie narzędziem, podobnie jak śrubokręt. Czas jest mędrcem przykrytym kurzem, niekiedy tylko kurzem, a innym razem znów mędrcem. Własna wrażliwość, to kolejna warstwa równie ważna jak kurz doświadczeń. Staram się eksplorować czas w sposób świadomy i adekwatny do współczesności. A podróż w czasie może się odbyć zawsze, choćby teraz.
Gdybyś mógł wykreować cały magiczny świat, jaka byłaby jego wizja?
Opustoszałe miasto, w którym wydarzyła się kiedyś chemiczna katastrofa, zatrucie bądź pomór, nuklearne unicestwienie życia. Oczami wyobraźni widzę miasto bez ludzi, po którym można się swobodnie przemieszczać i badać je, szukając odpowiedzi na pytania o wydarzenia, które doprowadziły je do tego stanu. Dlaczego gdzieś jest rozbita szyba, albo opuszczony dom? I w tą zahibernowaną, przygotowaną znaczeniowo osadę wpuściłbym rzeszę ludzi. Człowiek, brany pod uwagę jako egzystencja, dodałby tej zabawie smaku. Tego typu świat byłby większą zagadką, stawiałby przed człowiekiem pytania, wymagał często złowieszczej odpowiedzi. To diabelski pomysł. Interesuje mnie stan niepewności, utraty gwarancji, podważenie świata boskiego, postawienie pod pręgierzem teorii religijnej i kościoła, tego że Bóg stworzył świat, a jednocześnie to niemożliwe, że człowiek coś takiego zbudował, więc kto?
Czy odbiorca jest dla Ciebie istotny? Czy wcielając swoje wizje w rzeczywistość myślisz o nim, czy po prostu dajesz się ponieść strumieniowi wyobraźni, aktowi tworzenia?
Pewnie jestem zaszyty w swoich fantazjach, potrzebach i ułomnościach, choć liczę się ze zdaniem zwykłego odbiorcy. Jestem w jakiś sposób po jego stronie, oglądam siebie zza lub sprzed lustra. Toczę wewnętrzną walkę pomiędzy odbiorcą, którym jest Kuśmirowski, a twórcą. Tylko oczy widza zobaczą prawdę, nie moje. Gdybym był kreatorem i wariatem wynalazcą to bym nie robił wystaw, tylko schowałbym się w piwnicy i kreował coś czego nikomu bym nie pokazał.
Co jest najważniejsze w sztuce?
Ważna jest dla mnie muzyka, ale taka podbita smutkiem, a nie wesoła rąbanka, tak też musi być w sztuce. Jest wesoło, wszyscy się uśmiechają, ale Ty wiesz że za plecami czuć grozę i takie znaczenia pobudzają mnie najbardziej. Odczyt nie może być prosty, powierzchowny, zbyt oczywisty. Często, tworząc, używam zmęczenia fizycznego, efekt końcowy jest dla mnie najważniejszy, dlatego mojej sztuce poświęcam się bez reszty. Potrzeba tworzenia to także efekt braku ciekawych prac, dobrych grafik, obrazów... Żeby temu zaradzić w dzieciństwie zabawki robiłem sobie sam, a potem poszedłem na Wydział Artystyczny, by dalej działać, to była reakcja na brak sztuki, która by mnie cieszyła.
Czy uważasz, że dzieło ukończone żyje własnym życiem, czy nosi piętno artysty i nadal jest fragmentem jego jestestwa?
To jest jedno i drugie, bo każda kolejna wystawa, jest jak ogon, będąc przedłużeniem poprzedniej. Ten ogon wkręca się jak sznurek w kolejne wystawy, budując doświadczenie, daje efekt synchronizacji dzieła z artystą i z jego kolejną wystawą.
Nie chcę być kojarzony z jednym stylem, dla mnie ważna jest uniwersalność, odnajduję się zarówno w sztuce jak i w medycynie, fizyce, muzyce. Skupiam się na różnych dziedzinach intuicyjnie, tworząc wiele rozmaitych rzeczy, ta możliwość korzystania z nadmiaru jest niezwykła.
Czym są dla Ciebie przedmioty, które składają się na Twoje dzieła, czy są jak szufladki, które przechowują sensy, różne znaczenia?
Trzeba umieć wydobyć informacje z przedmiotu, każdy z nich jest nasączony wieloma sensami. Weźmy taką popielniczkę, która może mieć w sobie mnóstwo znaczeń, a zależne są one od tego jacy byli ludzie, którzy ją wytworzyli, używali. Przedmiot nigdzie nie ma opisu, a ja mam wobec niego tysiąc pytań, fantazjuję na jego temat, doświadczam, rozpracowuję, biorę na warsztat, ale nigdy nie dotrę do prawdy o nim. Nie dowiem się choćby o machlojkach magazyniera, który podmienił jakąś część. Kiedy przedmiot przechodzi od zamysłu do kreacji, wtedy nadaję mu odpowiednią strukturę, fakturę, wydobywam znaczenie, zastanawiam się czy go nie przeinaczyć. Stworzenie takiej hybrydy zaskakuje. Nigdy nie robię przedmiotu według opisu technicznego, improwizuję, przekształcam obiekt, pracuję nad nim jak badacz, stosujący metody naukowe. Nie angażuję się w niego emocjonalnie, chcę aby mnie zaskoczył.
Czy widzisz różnicę w odbiorze swojej sztuki między Lublinem, Polską a zagranicą?
Tak widzę dużą różnicę. Najlepszą opinię mam w Niemczech i tam jest najwięcej osób, które cenią to co robię, widzą w tym prawdę, szczerość emocji, ładunek znaczeń. Choć w Polsce również posiadamy wrażliwość na odbiór sztuki, nie mamy jednak możliwości, by przestać martwić się o byt i oddać jedynie kontemplacji dzieła. Gdy byłem młodszy, głód wiedzy zaprowadził mnie do biblioteki. Oglądałem przeróżne rzeczy, między innymi kroniki wypadków samochodowych, zobaczyłem wtedy, że nawet rejestracja śmierci może być dobrze podana, ale tylko przez profesjonalistę fotografa, który posiada wrażliwość artysty. Zdjęcie brutalne, potrafi być surrealistyczne, oniryczne. W sztukach wysokich, nie można mówić o modach czy trendach, natomiast w mechanizmie ich promowania już tak. Niepodatność na mechanizmy sprawia, że artysta jest ceniony, to widać szczególnie na zachodzie.
Jak myślisz jakie są jeszcze powody takiego stanu rzeczy?
Brakuje ludzi, którzy mieliby odwagę podnieść głos, zadeklarować się – ryzykując, że jednych ich słowa zauroczą, a innych odrzucą. Jeśli człowiek jest wrażliwy i mądry to nawet udając błazna zachowa twarz. Najbardziej mnie boli w Polsce głupota ludzi, którzy szkodzą sztuce współczesnej. Brakuje wykształconych krytyków, a ci którzy są nie potrafią być obiektywni, wchodzą w układy towarzyskie i w tym miejscu popełniają błąd, bo jak tu źle pisać o koledze? Ci ludzie to "bankieciarze", udają specjalistów "od kultury", a niełatwe w odbiorze dzieła są dla nich mentalnie nieosiągalne.
Czy są możliwości zmiany tej sytuacji?
Urząd odpowiedzialny za promocję miasta zapytał co zrobić, by zbudować stolicę kultury – padła odpowiedź, że należy usunąć podmioty niepotrzebne. Budując tożsamość Lublina, jako Europejskiej Stolicę Kultury 2016, należy oprócz znanych nazwisk zauważać też młodych. Potrzebna jest także publicystyka, która o naszej lokalnej sztuce poinformuje Świat, a nie tylko Lublin. Tu trzeba promocji, starań, ale dzieje się wręcz odwrotnie. Ścina się resztki szans, a tylko wówczas gdy puścimy w świat informacje o tym co dzieje się w naszej kulturze - wygramy. W naszych czasach są ku temu możliwości, istnieje internet, są blogi. Chodzi tu też o jakość i umiejętność komunikowania, krytyka jest jak najbardziej potrzebna, ale niech będzie ona uzasadniona, przemyślana i merytoryczna.
Jaką wystawę chciałbyś zobaczyć?
Dla mnie najwartościowsza byłaby taka wystawa, która nie tylko zaciekawi i wywoła uśmiech, ale zaskoczy i zmieni człowieka, sprowokuje do głębokiej refleksji. Nie spotkałem się jeszcze z taką wystawą. Choć uważam też, że każda sztuka jest ważna nawet zła, gdyż daje nam punkt odniesienia, zbudowania skali wartości. Najciekawsze są rzeczy niejasne, takie które nie dadzą się zweryfikować, rozłożyć na łopatki, o których się myśli i które nie dają spać.