O mnie

Witam na mojej stronie! Wykonywanie biżuterii, ceramiki i drobnego rękodzieła sprawia mi wielką przyjemność, odstresowuje i jest moją pasją. Do tworzenia biżuterii używam wyłącznie szlachetnych materiałów: srebra, kamieni i szkła, a w specjalnych przypadkach filcu, drewna i metalu. Od jakiegoś czasu nie robię już wyrobów złotniczych, niestety dopadła mnie alergia na srebro i złoto, dlatego tworzę z gotowych materiałów, które nie wchodzą w tak silną reakcję. Wszystkich pragnących posiąść którąś z prezentowanych tutaj prac, zapraszam do bezpośredniego kontaktu mailowego marta.anita+koralina@gmail.com Prace są przykładowe, nie wszystkie są dostępne od ręki, mogę wykonać podobne na zamówienie.

Teksty o sztuce

* ZNAKI, ZNACZKI I ZNACZENIA / Marta Wysocka
(moja recenzja z wystawy Pawła Ryżki Brain Damage Gallery, Lublin 2.2015 r., ZOOM)

Brain Damage Gallery, kierowana przez Annę Bakierę i Cezarego Hunkiewicza, to jedna z niewielu galerii w Polsce, w której jest miejsce na pomijane przez artystyczny mainstream graffiti i street art. W jej ramach odbywały się już ekspozycje, warsztaty, realizacje wielkoformatowe, premiery filmowe. Niecały rok temu, w ramach VII edycji Lubelskiego Festiwalu Graffiti, prezentowano prace legendarnej fotograficzki amerykańskiej – Marthy Cooper. BDG organizowała Meeting Of Styles, jamy, a także największe w Europie meetingi grafficiarzy na warszawskim Służewcu. Po szybkiej przeprowadzce z ulicy Cichej 4, już w nowej siedzibie przy ulicy Królewskiej 13 galeria otworzyła indywidualną wystawę Pawła Ryżki – „Znaczki”. Ta prezentacja to dla widza czysta przyjemność oglądania ujmujących swoją prostotą i jednocześnie dogłębnie przemyślanych, zapadających w pamięć znaków.

Paweł Ryżko pojawia się tutaj nieprzypadkowo - jest absolwentem Wydziału Grafiki i Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi i przez wiele lat współpracował z grupą Twożywo, znaną z licznych murali. Projektuje okładki płyt, jest m.in. autorem wizualnej oprawy albumu Franka Zappy „Hammersmith Odeon” wydanego z okazji 70. rocznicy urodzin muzyka. Tę grafikę, początkowo wykonaną na Przegląd Plakatu Jazzowego w Żorach, Ryżko wysłał żonie muzyka w prezencie, a ona tak się nią zachwyciła, że postanowiła wybrać ją na płytę, będącą ostatnią publikacją koncertową Zappy.

Twórczość artysty to głównie plakat, typografia, mural i szablon. Działając we współczesnych technikach Ryżko sięga do lat 50. i późniejszych, stylistycznie nawiązując do tradycji konstruktywizmu. Tam odnajduje interesujące rozwiązania graficzne, które cytuje, przetwarza, bądź zestawia ze współczesną treścią. Większość prezentowanych na wystawie prac została stworzona przy użyciu szablonu, a kilka z nich to sitodruki. Nie sposób nie wspomnieć o muralu „Robotnice sztuki” zrealizowanym przez niego w naszym mieście na budynku Domu Kultury LSM. To niosące pozytywny wydźwięk malowidło tworzy wzór ze zmultiplikowanych pszczół. Autor w zamyśle nawiązuje tutaj do hansenowskiej koncepcji otwartych osiedli i Lubelskich Spotkań Artystycznych mających miejsce w latach 70. właśnie na LSM-ie.

Ryżko wychodzi od słowa - pierwszym etapem jest wymyślenie tekstu, a dopiero potem przychodzi myślenie o obrazie. Zabawny komentarz w formie krótkiej gry słownej, filozoficzne lub egzystencjalne pytanie, towarzyszy praktycznie każdej jego pracy znajdującej się na wystawie. Na przykład w nawiązującej do hasła „Punk’s not dead!” grafice zatytułowanej „Bank's Not Dead!” - pyta o to, kto wygrywa w dobie kryzysu. Zainteresowany czy to siłą propagandy, czy trafnością narodowych porzekadeł, bada tkankę i narzędzia jakimi posługuje się w komunikacji wizualnej społeczeństwo, państwo bądź system ustrojowy. Szablon „Jak i ony”, mający w zamyśle trafić do albumu z cyklem polskich przysłów, nawiązuje do znanego powiedzenia „Kiedy przyjdziesz między wrony, musisz krakać jako ony”. Tworzą go mocne, zgeometryzowane, identyczne sylwetki czarnych ptaków, które razem tworzą jednolity wzór. Wśród nich wyróżnia się jeden - jest czerwony, ale podąża kierunku wyznaczonym przez resztę stada. Obok wisi, również czerwono-czarna praca pt. „Wielkie państwo doi bydło”, w której dwie nałożone na siebie figury zwierząt skonstruowane zostały z liter - m, o, c.

Artysta w warstwie kolorystycznej ogranicza się do kilku barw. Oprócz nasyconej czerni zestawionej z mocnym czerwonym lub dwubarwnych czerwono-niebieskich posterów, używa farb kojarzących się nam zazwyczaj z socjalistycznymi drukami offsetowymi, czyli  lekko rozbielonych. Prace prezentowane w pierwszej sali nawiązują nie tylko kolorem, ale też formą do druków z okresu PRL-u. Ciągnie go do symboliki „chłopsko-robotniczej” grafiki użytkowej, która była przecież projektowana z dużą starannością. Czerpie z dawnych lat z otwartością i ciekawością, odnajdując w nich piękno formy i dobrą jakość.

W pracy „naznaczenie odznaczenie” używa farby czerwonej i niebieskiej, aby wyodrębnić za ich pomocą człony wyrazów na/znaczenie, od/znaczenie. Bawiąc się typografią i kolorem zwraca uwagę na ukryte sensy i, nomen-omen, znaczenia słów, które są dla nas tak powszednie, że się nad nimi nie zastanawiamy. Ten sam zabieg powtarza bawiąc się symbolami, które do bólu się już nam opatrzyły. Trójkątny znak recyklingu duplikuje tak, że powstaje z niego dwubarwna sześcioramienna gwiazda Dawida. Pojawiający się nad nią krzyż swastyki, ma w sobie wyodrębniony niebieski x z dodatkowymi czerwonymi ramionami. Mamy tu do czynienia z połączeniem: chrześcijańskiego krzyża równoramiennego i swastyki pochodzącej z kultur starożytnych (a nawet starszych - paleolitycznych), w których zazwyczaj była talizmanem i przynosiła szczęście. Niestety, zawłaszczony później przez Adolfa Hitlera jest jednoznacznie kojarzony z nazizmem.

Technika sitodruku od strony technicznej daje większe możliwości niż szablon, co widać wyraźnie w kolejnych pracach. Plakat „Wina świata. Mdłodość”, zaprojektowany został w formie ostrzegawczej etykiety, z wielką, hipnotyzującą trupią czaszką z piszczelami. Efekt mory, który powstał w wyniku zwielokrotnienia kresek tworzących ten motyw, dodatkowo podkreślony pomarańczowymi, poziomymi pasami, uderza swoją iluzoryczną ruchliwością, wprowadzając skojarzenia ze stanem upojenia alkoholowego. Dosłownie robi się „mdło” i ma się „dość”. Również sitodrukowa „Trans Misja” przypomina telewizyjny obraz kontrolny, ukazujący się w czasach PRL-u po zakończeniu programów. Do dzisiaj pamiętam natrętny dźwięk jaki mu towarzyszył. Artysta przekształcił tu barwny, mozaikowy wzór w czerwono-czarny antropomorficzny kształt, nadając mu wygląd złowieszczej twarzy. Pomysły różne, a jednak naznaczone podobnym ładunkiem emocji, zmuszają do zadawania pytań i jednocześnie podsuwają szeroki wachlarz skojarzeń.


Paweł Ryżko używa podobnych elementów graficznych, a przestawiając je nadaje im niejednoznaczny wydźwięk, dodatkowo podkreślony przez rozbieżności werbalne. W taki sposób buduje znaki graficzne, przypominające napisy i loga na sklepach „Społem” czy na zakładach usługowych. W stylowo zapisanym słowie „usługa” literę u pokrywa czerwonym kolorem tak, że początkowo odczytujemy je jako „sługa”. Jego znaczki okazują się być całkiem inteligentnymi i zręcznie zaprojektowanymi rebusami, których rozwiązywanie jest kwitowane podniesieniem kącików ust. Wystawa cieszy tym bardziej, że rzadko mamy okazję oglądać w lubelskich galeriach dobry design.


Horror vacui 
(Recenzja z wystawy Edwarda Dwurnika w Galerii Białej, Lublin 4.2014 r., ZOOM) 

Dwurnik to nazwisko, które przyciąga tłumy i tak też było w dniu wernisażu w Galerii Białej, która gościła go już po raz czwarty. Otwarcie odbyło się na tle monstrualnej reprodukcji jednego z prezentowanych tutaj niegdyś płócien, noszącego tytuł "Sokołów Podlaski (Barany)" z 1967 roku. Otwierając wystawę Anna Nawrot sprezentowała twórcy jego portret, w postaci lalki wykonanej przez Paulinę Karę, co już się chyba powoli staje w Galerii Białej tradycją. Przedstawia ona malarza, trzymającego pędzle i paletę, zastygłego w pozie Chrystusa Frasobliwego.

Artysta znany jest przede wszystkim z wielkoformatowych obrazów przedstawiających miasta i miasteczka. Jak sam twierdzi - lubi je malować "bo się dobrze sprzedają". I nie ma w tych słowach ani grama kokieterii. Dwurnik studiował malarstwo, grafikę i rzeźbę na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie w latach 60. i bardzo szybko zaczął cieszyć się dużą popularnością. Jako jeden z nielicznych malarzy odniósł sukces nie tylko artystyczny, ale także finansowy i nie ukrywa swojego zamiłowania do szybkich, luksusowych samochodów czy stylowych okularów. Wydaje się, że jego możliwości są nieograniczone, maluje bardzo dużo i tak jak chce, czyli dosadnie i sarkastycznie. Twierdzi co prawda, że wykona każde zamówienie, na dowolny obraz w żądanym kolorze, ale potwierdza tym tylko swój dystans do samego siebie i swojej pozycji w świecie sztuki. Twórcą, którego z całą pewnością ceni jest Nikifor Krynicki, którego sposób obrazowania miast stał się dla niego swego rodzaju inspiracją.

Maluje od ponad 45 lat, a to wystarczająco długo, by móc spojrzeć szeroko na przemiany jakie zachodziły w naszym kraju i wśród ludzi. Ma na swoim koncie ponad 3,5 tysiąca obrazów i 10 tysięcy rysunków, na których z właściwą sobie ironią komentuje rzeczywistość. Nie jest to optymistyczna wizja. Człowiek na jego płótnach staje się nośnikiem negatywnych emocji, agresji, pijaństwa, kłótni, ulicznych burd i bójek. Dwurnik nie przebiera w środkach, bardzo konkretnie i z ekspresją ukazuje całe ludzkie zło. Swoje specyficzne weduty zapełnia niezliczoną ilością budynków i charakterystycznych miejskich motywów, pośród których kłębią się odrażający ludzie, będący alegorią polskich, a może po prostu ludzkich, przywar.

Szczególnie widać to w, prezentowanych tutaj po raz pierwszy szerokiej publiczności, rysunkach pochodzących z końca lat 60. (czyli jeszcze sprzed dyplomu, który uzyskał w 1970 r.) i kolażach z lat 80. Rysunki pokazywane są w osobnej sali i towarzyszy im jeden, niemal monochromatyczny obraz z 1969 roku, odkupiony niedawno przez artystę od kolekcjonera. Późniejsze kolaże, z cyklu Robotnicy, są połączeniem wycinków z gazet, rysunków, grafik i stempli, niektóre z nich noszą ślady ingerencji, małoletniej wówczas, córki Edwarda - Poli Dwurnik. Przedstawione sytuacje, wielokrotnie przypominają ciężkie czasy, ukazując rzeczywistość stanu wojennego, strajki, starcia z policją, manifestacje czy po prostu trudy dnia codziennego. Oglądamy ten świat patrząc na wydarzenia z perspektywy lat i śledzimy ich narrację trochę jak w dramatycznym, ale jednak historycznym filmie. Wszystkie rysunki, podobnie jak obrazy, pogrupowane są w cykle o znaczących tytułach: Spotkania, Klatki, Moi bohaterowie, W cieniu budowli.

W kolejnej z sal zgromadzone są moje ulubione obrazy dedykowane metropoliom: "Wenecja", "Hannover", "San Francisco", "Sydney", "Praga". Łączą je podobne, duże formaty, ale dzieli sposób widzenia prezentowanych miast. Tak różny, jak różne są ich charaktery: niektóre są zagęszczone, inne zaś pokazują nieco wolnej przestrzeni, skupiając uwagę na charakterystycznych punktach miast. Wszystkie, malowane w podobny, charakterystyczny dla Dwurnika sposób - nieco szkicowy, z pozoru niedbały, a jednak trafiający w samo sedno kilkoma pociągnięciami pędzla.

Sporym zaskoczeniem są obrazy abstrakcyjne prezentowane w Sali Dolnej, poniżej poziomu Patio. Dużych rozmiarów płótna, zajmujące całą salę, atakują widza feerią nasyconych kolorów. Wykonane w technice, której używał Jackson Pollock automatycznie nasuwają skojarzenia z najwybitniejszym, amerykańskim przedstawicielem nurtu zwanego action painting. Chociaż Dwurnik świadom jest takich skojarzeń, to nie ucieka od nich, bowiem obrazy te nie są dla niego niczym innym jak niepohamowaną eksplozją czystej, malarskiej radości czy wręcz rozkoszy. Mimo, że wizualnie są dalekie buddyjskim mandalom to wywołują we mnie stan niemal medytacyjnej kontemplacji kolorów.


Wystawa zaskakuje nie tylko wyborem prac, na duże uznanie zasługuje także jej przemyślany układ. Wspólna, w ramach jednej ekspozycji, prezentacja tak różnych "oblicz"  Dwurnika, pozwala pełniej zrozumieć jego twórczość, a nawet niemal zobaczyć na żywo jak przebiegała droga i kształtował się język malarski. W końcu, daje też radość z obcowania ze sztuką, tworzoną przez artystę spełnionego, niezwykle świadomego, który niczego nie musi nikomu udowadniać. On po prostu maluje, bo jak sam z rozbrajającą szczerością przyznaje "nic innego nie potrafi robić".




CIEŃ KINA
(Recenzja z realizacji Cezarego Bodzianowskiego w Galerii Labirynt, Lublin 2.2014 r., ZOOM)

Pod koniec lutego, na zaproszenie Galerii Labirynt, Lublin odwiedził Cezary Bodzianowski - jeden z najciekawszych współczesnych artystów. Znany jest z, niekiedy zabawnych, dadaistycznych w duchu ingerencji, dzięki którym umiejętnie wywołuje w ludziach nastrój zmieszania lub osłupienia.

Tym razem zaprezentował krótki film, który, sądząc po reakcjach wernisażowych gości, wprawił ich w stan konsternacji. Autor, stojąc wśród publiczności przysłuchiwał się zabawnym komentarzom: "I jak, tylko tyle?", "To co kochanie, chyba już możemy jechać do Lidla", "Czy wiesz o co chodzi? Będzie coś jeszcze?", "Ojej, cicho, on tu stoi...". Reakcje świadczą o tym, iż zawsze można liczyć na Bodzianowskiego w kwestii postawienia nas w sytuacji absurdu czy groteski, wyrwania z codzienności i przeniesienia w wykoncypowaną przez siebie rzeczywistość. Tak, jak podczas poprzedniej jego akcji w Galerii Labirynt (wówczas BWA) zatytułowanej "Dzięcioł" (2002), w czasie której schował się pomiędzy pełnym towarów półkami hipermarketu i czekał w ukryciu na "szczęśliwego znalazcę" z bombonierką. Ale zacznę od początku.

Po krótkim przywitaniu i zaprezentowaniu artysty przez dyrektora Labiryntu Waldemara Tatarczuka, zostaliśmy zachęceni do "poczęstowania się" małą drewnianą łódeczką z żaglem w barwach tęczy. Łódeczek było kilkadziesiąt i niczym wernisażowe ciasteczka stały tuż przed wejściem do dużej, pustej sali, w której odbywała się projekcja. Krótki, zapętlony film pokazywał zabawną sytuację, nagraną na niewyróżniającym się niczym szczególnym placu, znajdującym się przed Galerią. Performer podrzucany jest przez sześciu mężczyzn noszących odblaskowe kamizelki. Ludzie ci, po kilku udanych podrzutach niemal go upuszczają i w niezdarny sposób próbują złapać z powrotem. Na drugiej ścianie, vis a vis projekcji, został umieszczony biegnący po łuku napis, będący jednocześnie tytułem wystawy: Całe życie stałem w cieniu kina. Kolorowe litery omiatają światła dwóch reflektorów, wędrujące w tę i z powrotem, po linii nawiązującej do kształtu tęczy. Nie bez znaczenie pozostaje w tym momencie fakt, że na frontonie galerii znajduje się wielki neon, przeniesiony z nieistniejącego już, największego lubelskiego kina Kosmos.

Artysta swoimi działaniami chętnie testuje społeczne zachowania i postawy, nawiązując niekiedy do bieżących wydarzeń, aktualnych problemów. Jest też wytrwałym badaczem codzienności, sytuacji zwyczajnych i niepozornych. Czasami buduje napięcie poprzez wydłużanie czasu akcji, przeciąganie jej do przesady lub zupełnie przeciwnie - stosując krótkie, trwające chwilę zdarzenia, które niejednokrotnie zawężone są do jednej stop-klatki czy zdjęcia. Tak, jak i w opisywanej wystawie, możemy z łatwością dostrzec całość tego co autor pokazał, zazwyczaj bowiem pozornie dzieje się niewiele. Jednak mimo to Bodzianowski nie poddaje się łatwym interpretacjom, gubi tropy i zostawia mylne ślady. Istotne stają się warstwy metafizyczne, metaforyczne i nasze wyobrażenia, które pozwalają na współistnienie rozmaitych rozwiązań.

Do swoich akcji najchętniej wybiera przestrzenie poza galeriami, nieciekawe obszary miasta, banalne uliczne targi, sklepy, skwery czy miejsca zapomniane, które mitologizuje, nadając im wydźwięk pojedynczymi akcjami. W Lublinie odgrywa zabawną i jednocześnie absurdalną scenkę w niedalekim otoczeniu galerii, w której jest ona następnie prezentowana. Można to odebrać jako delikatną kpinę z artystycznej rutyny i zwrócenie uwagi na metajęzyk sztuki współczesnej, która często opowiada o sobie samej i za pomocą swoich własnych przejawów.

Z uwagi na efemeryczny charakter większości realizacji Bodzianowskiego, mamy małe szanse na bezpośredni z nimi kontakt. Mimo, że ciągle tworzy on kolejne sytuacje o charakterze artystycznych interwencji, to akcje te wydostają się poza obieg galeryjny tylko dzięki Monice Chojnickiej, prywatnie żonie artysty, która niestrudzenie rejestruje wszystkie jego pomysły. Pełen radości i dystansu do samego siebie, performer angażuje się w drobne sprawy świata. Z szacunkiem i jednocześnie groteskową ofiarnością pochyla nad rzeczami, roślinami, otaczającymi nas przedmiotami, które tak wtopiły się w miejski krajobraz, że już ich nawet nie zauważamy. Swoim niezwyczajnym zachowaniem ingeruje w codzienność, łamiąc tym samym schematy i zwracając nam uwagę na to, jak łatwo im ulegamy.



**BALANSUJĄC NA PALCACH
(Recenzja z wystawy Krzysztofa Sołowieja w Galerii Białej, Lublin 1.2014 r., ZOOM)

Po energetycznej i barwnej wystawie Leona Tarasewicza w Galerii Białej, Krzysztof Sołowiej przygotował dla odbiorców sztuki niezwykle estetyczną ucztę. Jego najnowsza ekspozycja w Białej jest jednocześnie największą z dotychczasowych prezentacji - obejmuje niemal 40 prac, w tym wystawiane już wcześniej, jak i pokazywane po raz pierwszy.

Nad wernisażem, który odbył się na patio, dominował długi na 11 metrów baner naklejony na jedną ze ścian, przedstawiający płonącą rzeźbę. Drewniany chłopiec-żołnierz w spodniach moro i hełmofonie czołgisty, który płonie na monumentalnej fotografii, stoi obok niej i patrzy na nas łagodnymi oczami, osadzonymi w poczerniałej od ognia twarzy. "Iwan", bo taki tytuł nosi ta rzeźba, ma skrzyżowane na piersiach w pokornym geście masywne dłonie, które wyraźnie kontrastują ze szczupłymi nogami. Na pierwszy rzut oka doskonała technicznie praca wydaje się nieskazitelna, lecz po chwili zauważamy głębokie spękanie na czole i ręce oraz wycięty, niczym uderzeniem siekiery, kawałek nogi. Tuż za postacią widnieje, przytwierdzona do ściany, figurka miniaturowej zabawki. To identyczny żołnierzyk z podobnymi bliznami i ranami odniesionymi w potyczkach toczonych w dziecięcym pokoju. W sposób znamienny łączy w sobie nieskazitelność i ból, cierpienie i jakąś zadrę. Coś, jakby wspomnienie z dzieciństwa, które na tyle się zatarło, że trudno powiedzieć czy jest traumatyczne, czy przyjemne, a jednak pozostawia w nas niepokój.

Artysta chętnie sięga do sztuki minionych wieków, odnajdziemy tu wiele wątków z dawnej sztuki europejskiej, indiańskiej, mezopotamskiej, egipskiej, ale i najnowszej czy nawet science fiction. Często pojawiającym się motywem jest postać, będąca swego rodzaju "autoportretem artysty z czasów dzieciństwa", jak na przykład praca z 1997 r., przedstawiająca chłopca w stroju Indianina. Piękne, długie włosy, przewiązane fantazyjnie opaską na czubku głowy, spływają na jego ramiona. Cała rzeźba stoi na plastikowych, zabawkowych zwierzątkach, które unoszą ją kilka centymetrów nad ziemią. W sali obok, naprzeciwko niej, znajduje się identyczna figura, będąca jej repliką wykonaną w 2011 r. Czyżby artysta obawiając się zarzutu, iż przegląda się we własnym wyobrażeniu z dzieciństwa, kazał tymże wyobrażeniom przeglądać się w sobie? Widząc dwie identyczne rzeźby stojące vis-à-vis, mam nieodparte wrażenie, że znalazłam się przed lustrem, które dziwnym trafem odbija tylko wycinek otaczającego świata. Boję się przejść z jednej sali do drugiej, aby nie wpaść na nieistniejącą taflę zwierciadła.

Kolejnym takim chłopcem jest "Lew na wyspie Krk". Tutaj, to syn artysty - Lew, stanowi pierwowzór przedstawionej postaci. Chłopiec w srebrnej zbroi, hełmie i bucikach, który dzierży w rączce błyszczącą szablę, nieodparcie kojarzy mi się z Królem Maciusiem Pierwszym. Stoi w walecznej pozie, na miniaturowej wyspie osadzonej na drewnianym stołeczku, a za nim podążają jego ulubione zabawki: Batman i rycerzyk. Z jednej strony, widzimy w jaki sposób artysta przeżywa dorastanie swojego syna, czyniąc autentyczne sytuacje z jego życia motywem dla swoich dzieł. Z drugiej zaś, mamy tutaj poszukiwanie własnej tożsamości, tak jakby autor dociekał, także we własnym dzieciństwie, istotności budujących nas przeżyć.

Grupa rzeźbiarska "Sekret podwójnych rozkoszy" zajmuje całą Salę Dolną Galerii. Mały drewniany osiołek, stoi bez głowy, a raczej w połowie tkwi w ścianie, by wyjść z niej po drugiej stronie sali. Zabawnej sytuacji towarzyszy inny chłopiec - drewniana rzeźba bardzo smutnego, średniowiecznego (sądząc po szatach) króla, który w koronie i miękko układającym się płaszczu, stoi boso na drewnianej skrzyni. Podnosi się nienaturalnie na palcach stóp, jedną ręką pokazując na zawieszoną na szyi "kartkę". W drugiej, trzyma drewniana laskę, zwieńczoną kolejną dłonią ze wskazującymi w górę dwoma palcami, złożonymi niczym do przysięgi. Nieco surrealistyczna w swoim wyrazie praca, wydaje się być jakąś alegorią bycia "w" i jednocześnie "poza", zaś sama figura zdaje się unosić i wskazywać na obecność "nieobecnego".

Następną grupę rzeźb stanowią obłe, czasem antropomorficzne obiekty o zaskakującej kolorystyce: fluorescencyjne, złote lub srebrne. Zdarza się, że artysta dekomponuje postać ludzką, pozbawiając ją zupełnie głowy lub dając zamiast niej zwierzęcą. Lubi łączyć popiersia rodem z czasów starożytnego Rzymu ze zgrabnymi nóżkami stojącymi na palcach, odnóżami bądź innymi formami. Wykorzystując gotowe przedmioty, łączy myśl Duchampa z własnymi projektami, jak to się dzieje np. w popiersiu chłopca nałożonym na statyw.
Krzysztof Sołowiej w swoich pracach zaprzecza prawom fizyki - niektóre z nich wyglądają tak, jak gdyby grawitacja nie istniała, bądź też została zastąpiona siłą odśrodkową. Artysta potrafi całkiem okazałe figury postawić na cienkim drucie lub na grubym sznurze wystającym z podłogi.
Obcując z rzeźbą, sama mam zazwyczaj wielką ochotę na choćby dotknięcie powierzchni niektórych z nich. Dlatego też z radością patrzyłam podczas wernisażu na dzieci, które głaskały drewniane koty ("Kod orientalny"), leżące bezpośrednio na podłodze. Dodatkowo w miejscu pępków kotki miały przyciski, które uruchamiały jazgotliwy, trochę niepokojący śmiech.

Cechą łączącą wszystkie obiekty, jakie wychodzą spod ręki artysty jest precyzja, świetna znajomość materiału i rzetelny warsztat. Porusza się on w świecie swojej twórczości bez barier. Wydaje się, że jedyne ograniczenia to te, które narzuca materia, ale nawet je potrafi przełamać w bardzo dowcipny sposób - na przykład ustawiając błyszczące, syntetyczne popiersie na wygiętych delikatnie srebrnych łyżeczkach. Pracuje zarówno w tradycyjnych materiałach rzeźbiarskich - drewnie, kamieniu, glinie, metalu, ale też w niestandardowych, takich jak papier-mâché, plastik, tkanina, żywica poliestrowa, czy wręcz używając gotowych obiektów - zabawek, kapsli.

Przyglądając się dziełom Sołowieja mamy świadomość z jakich kręgów kulturowych pochodzą wizualne wątki, ale czym właściwie są i co mówią? Tu już następuje pewien dysonans. Czy są to uniwersalne odniesienia czy raczej konkretne postacie? Może stanowią po prostu symbole pełne znaczeń, niosące ze sobą wątki historyczne, religijne, kulturowe, baśniowe. Są humorystyczne i mroczne, surrealistyczne i realne zarazem. Można by poświęcić każdej z nich wiele czasu i rozważań, a i tak otwierałyby się kolejne ciągi skojarzeń. Patrząc na nie, mam też nieodparte wrażenie, że są niedostępne, wyizolowane, zamknięte we własnym świecie i dryfują w sobie tylko znanej rzeczywistości. A może są tylko wspomnieniem i znajdują się poza dostępnym nam czasem? Artysta posiada niezwykły dar tworzenia psychologicznych portretów - postacie, nawet te pozbawione twarzy, posiadają głębię, zakodowaną tajemnicę, przemyślenia, pragnienia bądź wyraźne emocje. Sołowiej, to twórca bardzo nowoczesny i tradycyjny zarazem, wyróżniający się wśród mu współczesnych wyrafinowaniem i niedoścignioną wyobraźnią.




**KONTEMPLACJA MISTRZA 
(moja recenzja z wystawy Musiałowicza w Galerii Gardzienice, Lublin 6.2013 r., ZOOM)

Wystawa Henryk Musiałowicz - Odnowa - Maciej Cieślak - Od nowa w Galerii Gardzienice to jedna z ważniejszych wystaw, jakie ostatnio odbyły się w naszym mieście. Pozycja obowiązkowa, której nie można przeoczyć, pokazuje jednego z najwybitniejszych żyjących polskich artystów, znanego i cenionego na świecie. W Polsce, mimo że jego dzieła posiadają najważniejsze muzea i jest dobrze znany w kręgach historyków sztuki, nie cieszy się taką sławą jak gdzie indziej, czego wyrazem była, zastanawiająca jednak dla mnie, mała frekwencja w czasie wernisażu.

W ekspozycji widać próbę pełnego ukazania sylwetki Musiałowicza. Łączą się w niej różne wątki jego twórczości, jego myśl i niezwykła historia życia. Aby ją zobaczyć i poznać potrzebny jest czas - nie da się tu wpaść na chwilę i nie o ilość dzieł i wielość technik plastycznych chodzi - obcując ze sztuką Musiałowicza odbywamy swego rodzaju podróż. To artysta totalny, który zaprasza nas do swego wnętrza i dla którego nie istnieją ramy sztuki. Może się wypowiadać zarówno poprzez obrazy, jak i poprzez rzeźby, obiekty, witraże czy formy literackie. W dawnych czasach nazywano by go mędrcem i to nie tylko racji samego wieku - w każdym jego geście czy słowie jest autentyczna mądrość, pokora, zachwyt. Towarzyszy im mnóstwo emocji, ale jednocześnie niezwykły spokój i pewność.

Tak jak większość starszych osób (artysta ma 99 lat), Musiałowicz boryka się z bezsennością, ale nie walczy z nią, traktuje to jak dodatkowy zastrzyk czasu, który może wykorzystać na tworzenie bądź pisanie. Stara się zdążyć powiedzieć wszystko co trzeba, za siebie i jak mówi, za swoich przyjaciół - artystów, dla których czas nie był tak łaskawy. Ładnych kilka lat temu zaszył się w Puszczy Białej obok Pułtuska i żyje tam w swego rodzaju odosobnieniu. Przez 18 ostatnich lat nie prezentował żadnych wystaw, aby nie tracić cennego czasu i nie rozpraszać się. Obecna ekspozycja jest autorskim projektem, stworzonym na potrzeby Galerii Gardzienice przez córkę autora Jolantę Musiałowicz, fotografa Macieja Cieślaka i Sylwię Mańko, która przygotowała tekst do katalogu.

W górnej sali galerii, z półmroku przygaszonych świateł wyłaniają się klasyczne dla artysty, tworzone już 45 lat temu, czarne obrazy. Te ciemne, monochromatyczne prace mają przeróżną fakturę, przechodzącą od delikatnych, pylistych i skrzących się w przytłumionym świetle lamp powierzchni, poprzez floralne kształty, linie papilarne/słoje drzewa, aż po grube, nawarstwiające się faktury ściekającej, gęstej farby. Większość z nich to kolaże, nieodparcie kojarzące się z ikoną, w których pojawiają się również się drewno, płatki złota i srebra. Dzieła te niosą w sobie znamię wojny, której przeżycia nadal odbijają się echem w jego twórczości. Artysta często sięga do motywu postaci ludzkiej ukazywanej jedynie jako zarys popiersia, któremu niekiedy dodaje oczy (czasem jedno), sylwetkę krzyża lub "dekoracyjnie" zaznacza centralny punkt twarzy. W przestrzeni obok tych wszystkich prac umieszczone są zdjęcia Cieślaka. Sposób ekspozycji, światło oraz dobór obrazów i fotografii sprawia wrażenie zawieszenia w osobliwej czasoprzestrzeni, w której niemal namacalna jest specyficzna pulsacja energii. Wrażenie to potęguje technika fotografowania artysty, kładąca główny akcent na jego spojrzenie, spracowane dłonie. Musiałowicz wyłania się tu zza swoich obrazów, albo jest przez nie zagarnięty. Całość dopowiada krótki, zapętlony film, w którym artysta mówi o swoim sposobie postrzegania świata.

Dolne, piwniczne sale zapełnione są mnóstwem mniejszych i większych zdjęć Cieślaka oraz niezliczoną ilością dzieł, wśród których oprócz nowszych obrazów, są pierwszy raz eksponowane sztandary, które powstały w roku ubiegłym oraz rzeźby i totemy z, tworzonego od 10 lat, cyklu ”Księga życia". Swoje miejsce znalazły też tutaj malowane farbami kamienie, znalezione w bogatej ziemi Puszczy Białej. Prace te, w przeciwieństwie do tych w górnej sali, są bogate formalnie, aluzyjne, bliższe abstrakcji i pełne pięknych, nasyconych kolorów. Oddalają od czasów wojny, przybliżają magię życia, odkrywają nasze korzenie i prapoczątki, symbolicznie przywołują szamańskie rytuały... Na jednym z pokazywanych tutaj filmów (pochodzących z prywatnych zbiorów Jolanty Musiałowicz) widać fascynację artysty zwierzęcymi czaszkami, co przypomina mi Georgię O'Keeffe, z tą różnicą, że Musiałowicz niektóre z nich przerabia i ozdabia, traktując je jako obiekty, a nie temat obrazów. Mimo, że artysta nie lubi kamery, udało się Cieślakowi stworzyć dwa autorskie filmy, nagrywane spontanicznie, z ręki. We wszystkich przewija się niezwykle ważny dla Musiałowicza motyw światła, muzyki, koloru i łączności z naturą, Matką Ziemią i jej życiodajną mocą. Mówi np.: "Czerń jest dla mnie wielką tajemnicą, bogactwem wszystkich kolorów i doznań" i rzeczywiście, w jego dziełach odnajdujemy przepyszną paletę czerni.

Musiałowicz uważa, że obraz nigdy nie jest skończony, dlatego powraca nawet do swoich dawnych prac, by je przerobić, często nie do poznania. Twierdzi, że powstawaniu tamtych obrazów towarzyszyły zupełnie inne emocje i że teraz niektóre wydają mu się puste, dlatego ma prawo je przerobić. Podobnie obchodzi się z matrycami fotograficznymi. Zdarza się, że część starych prac i fotografii wstawia w nowe dzieła, jak to się dzieje np. w przypadku rzeźb.

Cieślaka i Musiałowicza dzieli 50 lat różnicy wieku, łączy wrażliwość na piękno i sposób patrzenia na świat, a ich twórczość silnie ze sobą koresponduje. Prezentowane fotografie to więcej niż dokumentacja, bo oprócz tego, że pokazują artystę-człowieka - czy to przy pracy czy uchwyconego podczas wykonywania codziennych czynności - oddają też twórczą energię płynącą z jego osoby, z jego myśli, ciała i niezwykłych rąk. Mają w sobie specyficzny ruch, siłę i świadomie użyję tego słowa - aurę. Cechują się dużą siłą wyrazu, szczególnie portrety, w których główny akcent pada na dłonie i twarz artysty. Maciej Cieślak spojrzał na twórcę nie tyle okiem fotografa, co raczej pokrewnej duszy.


Wydaje mi się, że twórczość Musiałowicza to przede wszystkim opowieść o emocjach, wzruszeniu, zachwycie. I jak powiedziała mi jego córka ma on niezwykłą potrzebę tworzenia, która wrosła w niego, stając się pasją i sensem istnienia. Trudno o nim pisać w tak krótkiej formie, dla mnie jest mędrcem i niezwykle pięknym człowiekiem, a jego dzieła zawładnęły moimi myślami, ciągle kontempluję tą wystawę. To człowiek, który niesie w sobie wielką radość życia i wyciska z niego sto procent jakości.



BIAŁO, BIELEJ, NAJBIELEJ
Recenzja z wystawy w Galerii Białej  (20.09.2013 r.) , ZOOM

Otwarcie odnowionej siedziby Centrum Kultury było dla wszystkich, biorących w nim udział, okazją do pokazania swoich możliwości. Galeria Biała, której powierzchnia wraz z powrotem do starej siedziby przy Peowiaków 12 rozrosła się kilkukrotnie, postanowiła wykorzystać ten moment aby skierować uwagę widzów właśnie na aspekt miejsca i swego rodzaju "oswojenia" nowej przestrzeni wystawienniczej. W tym celu, do wzięcia udziału w inauguracyjnej wystawie, zaprosiła artystów posługujących się światłem czy też poruszających się w obszarze szeroko pojętej "bieli" będącej tutaj słowem - kluczem do stworzenia realizacji artystycznych. W wystawie Nieznośna lekkość bieli wzięli zatem udział artyści, których sztukę mogliśmy już w Białej oglądać: Sławomir Brzoska, Jan Gryka, Hege Lønne i Ked Olszewski. Do ekspozycji włączone zostały także realizacje Michała Mejnartowicza, Anny Nawrot i Mariusza Tarkawiana. Tytuł wystawy, to swobodna przeróbka tytułu znanej powieści Milana Kundery: Nieznośna lekkość bytu, która podobnie jak Galeria Biała, powstała w połowie lat 80.

 Wernisaż odbył się w pięknej przestrzeni przeszklonego Patio, w którym unosił się odurzający zapach. Kilkaset kwitnących na biało kwiatów umieszczonych w białych pojemnikach z tworzywa sztucznego składało się na instalację Anny Nawrot. Ustawione w równych szeregach, na poziomie linii wzroku budziły różne skojarzenia i zastanawiały - przede wszystkim zderzeniem naturalnej substancji rośliny z drażniącą sztucznością pojemnika. Tutaj też zabrzmiały w czasie otwarcia dźwięki programu muzycznego o znaczącej nazwie: Biały szum. W pierwszej jego części wystąpił Doktor Szron, który poszukując odcieni bieli w muzyce tworzył dźwiękowe, minimalistyczne pasaże. W drugiej części Białego szumu zagrali Karol Chinaski (gramofony) i Jan "Half Live" Michalec (trąbka). Specyficzna akustyka wnętrza pozwalała rozkwitać wibrującym dźwiękom trąbki do tego stopnia, że czasem nie wiadomo było czy za słyszane efekty odpowiada pogłos czy elektronika używana przez muzyka. Hipnotyzujące dźwięki improwizacji trębacza połączone z eksperymentalną elektroniką stanowiły tło dla niezwykłej realizacji Jana Gryki, którą można było zobaczyć ze schodów prowadzących z Patio do Sali Dolnej. Nie dało się do niej zejść, ale dało się zajrzeć i wręcz zanurzyć w poetycką instalację, stworzoną z niewielkich, geometrycznych form, przysypanych mąką. Przywodziły mi one na myśl miniaturową makietę nowoczesnej metropolii, w której wszystko ustało niczym w pompejańskim koszmarze i zostało zmuszone do wiecznego snu przez piękny biały pył. Mąka pokrywała także całą podłogę pomieszczenia i część schodów a realizacja nosiła tytuł "Biała Dolina".

 Norweska artystka Hege Lønne w swojej pracy podjęła próbę oswojenia pustki dużej przestrzeni, w której centralnie umieściła ceramiczną rzeźbę. Piękna architektura sali wraz ze swoimi łukami na sklepieniu, stała się niejako matrycą do wykonania rzeźby, która stanowi jej pomniejszoną formę - rodzaj "modelu" wykonanego w skali 1:20. Praca artystki nosi tytuł "Sala Podwójna" i tak samo nazywa się pomieszczenie, w którego części się ona znajduje. Rzeźba, mimo że wobec rozmiarów sali jest zupełnie mała, skupia całą naszą uwagę. Delikatnie kontrastuje z wnętrzem zarówno poprzez swoją skalę jak poprzez ceglasty kolor, który odcina się od białego tła. Oprócz niej w sali jest zupełnie pusto. Dzięki temu zabiegowi można wręcz odnieść wrażenie, że cała sala staje się rzeźbą. Nasza obecność zdaje się "nieznośnym" zakłóceniem tej harmonii i mamy ochotę wycofać się, wyjść z sali aby zachować czystość formy, w której nieopatrznie się znaleźliśmy. Tym bardziej, że z sąsiedniej, bliźniaczej połówki Sali Podwójnej kuszą migoczące w ciemności światełka i barwna projekcja na ścianie. Ked Olszewski w swoich realizacjach posługuje się światłem, a dokładniej jego odbiciem, powstającym w miniaturowych lusterkach, którymi okleja różne przedmioty użytkowe. Prezentowana realizacja, zatytułowana "Miraż" opiera się dodatkowo na tworzeniu się białego światła ze złożenia trzech wiązek świetlnych: czerwonej, zielonej i niebieskiej. Ked pokazuje nam dwie mobilne rzeźby - Błyskotki, które kręcąc się niczym dekoracje z wesołego miasteczka rzucają migotliwe, kolorowe "zajączki". Tak naprawdę są to umieszczona na ścianie felga samochodowa oraz zamontowany tuż przy sklepieniu wiatrak. Na przeciwko siebie wiszą dwa lustrzane obiekty - wypukły i wklęsły, w których nie da się jednak przejrzeć, gdyż również są zbudowane z niezliczonej ilości niewielkich kwadratowych lusterek. Artysta proponuje jeszcze jedną zabawę kolorowym światłem - kiedy staniemy blisko ściany wyglądającej jak ekran - zobaczymy własne cienie w otoczeniu tęczowych świateł, a także odwróconą o 180% projekcję naszych postaci. Autor prowokuje sytuacje przeciwstawne: wypukłe - wklęsłe, awers - rewers, białe - kolorowe. Światła biegają po całym wnętrzu sali, wydobywając ją partiami z ciemności i w jakiś sposób dokonują jej dekonstrukcji. Tytułowy "Miraż" zostaje pod naszymi powiekami na długo po jej opuszczeniu.
Sławomir Brzoska również użył światła do stworzenia swojej pracy. Jest to piękna, świecąca w ultrafiolecie instalacja, stworzona z jednego kawałka bardzo długiego białego sznurka przeplecionego między ścianami. Aby dostrzec zamysł autora musimy tak stanąć, by nasze oczy znalazły się na wysokości 176 cm - gdyż na takiej właśnie wysokości przebiega linia wzroku artysty. Wtedy, nakładające się na siebie i tworzące rodzaj wirującej tuby linie, nagle układają się w harmonijny, niemal cyfrowy, pejzaż z przepiękną linią horyzontu przecinającą całość w połowie. Ultrafiolet nie tylko zamienia biały sznurek w wiązkę światła, która wydaje się krążyć pomiędzy ścianami, ale także podkreśla kontemplacyjny czy wręcz medytacyjny charakter instalacji. Nosi ona tytuł "Horyzont zdarzeń" − w teorii względności jest to sfera otaczająca czarną dziurę i oddzielająca obserwatora od zdarzeń, o których nie może on nigdy otrzymać żadnych informacji. Innymi słowy, jest to granica w czasoprzestrzeni, po przekroczeniu której prędkość ucieczki dla dowolnego obiektu przekracza prędkość światła i żaden obiekt, nawet światło, nie jest w stanie opuścić tego obszaru. Wszystko, co przenika przez horyzont zdarzeń od strony obserwatora, znika. Dłuższe przebywanie w wypełnionej ultrafioletem sali, daje wrażenie namacalnej obecności Kosmosu.

 W korytarzu, od którego zaczyna się nowa siedziba galerii, znalazło się miejsce dla jedynych zachowanych fragmentów dawnej realizacji rysunkowej Mariusza Tarkawiana pt. Kolokwium historii sztuki i cywilizacji (2007-08 r.). Mariusz specjalnie na tą okazję dorysował dodatkowe elementy, które można zobaczyć za oknami Centrum Kultury jest to Chrystus frasobliwy i balansujący na deskach skejterzy. W dalszej części korytarza tuż przy galerii wyeksponowane są makiety architektoniczne mocno zniszczonej Bramy Krakowskiej i przejściowej siedziby Galerii Białej przy Narutowicza 32. Makiety z metalowych, przerdzewiałych odpadów wykonał Michał Mejnartowicz w cyklu Lublin ESK 2116.

Prezentowane na wystawie realizacje, wykonane z łatwo dostępnych, tanich materiałów, pozwoliły nam wejść w świat pełen światła, delikatności i poetyckiej metafory. Wydaje się, że znakomicie powiódł się wspomniany wcześniej plan "oswojenia" nowych przestrzeni. Kiedy przypomnimy sobie, jakimi powierzchniami wystawienniczymi Galeria dysponowała w poprzedniej, tymczasowej siedzibie na Narutowicza czy też jeszcze wcześniej, w tym samym budynku przy Peowiaków, to widzimy jakim wyzwaniem jest obecna lokalizacja. Pierwsza wystawa Białej w wyremontowanym Centrum Kultury podnosi poprzeczkę oczekiwań i pozwala przypuszczać, że zostaną one zrealizowane.


**SZTUKA (NIE Z TEJ) ZIEMI * 
(recenzja z Landart Festiwal, Zwierzyniec, lipiec 2013), ZOOM

W Zwierzyńcu, w sercu Roztocza, po raz trzeci zagościła sztuka ziemi. Tym razem, na Landart Festiwal którego twórcami są Barbara Luszawska i Jarosław Koziara, przyjechali artyści z Polski, Łotwy i Stanów Zjednoczonych. Wszystkie realizacje znalazły swoje miejsce w pięknie położonym, niedawno zrewitalizowanym parku Zwierzyńczyk.  Rozciągający się na terenie leżącym za niegdysiejszym pałacem Zamojskich park, jest próbą odtworzenia zabytkowego układu wodno-pałacowego. Powstał on na przełomie XVI i XVII wieku, na zlecenie Jana Zamoyskiego, który postanowił zrealizować w tym miejscu renesansową ideę willi. Idea ta, polegająca na harmonijnym połączeniu siedziby z naturalnym krajobrazem, nieodległa jest od zamierzeń twórców landartu. Kontekst otoczenia jest dla nich bowiem wiążący, nawet jeśli ustawiają się wobec niego w kontrze.

Większość artystów w swoich realizacjach używa materiałów naturalnych, tak by ze swoją sztuką wpisać się w przyrodę i zanadto w nią nie ingerować oraz nie zaburzać równowagi ekologicznej ziemi. Jan Gryka, zafascynowany, od pewnego czasu, sztucznymi kwiatami chińskiej produkcji, kazał im utworzyć kolorowy wykwit porastający niezidentyfikowane ruiny, częściowo wystające z wód kanału. Żywe kolory kwiatów zaskakują i mocno kontrastują z otoczeniem stanowiąc bardzo wyraźny i widoczny z daleka obiekt. Natura szybko zrobiła swoje i w leniwie płynących wodach całego kanału zaczęły pojawiać się pojedyncze kwiaty. Ta praca, zatytułowana To też nie są nenufary, nawiązuje do zeszłorocznej realizacji - To nie są nenufary, w której artysta otoczył wyspę pasem kwiatów pływających na wodzie.

Kolejnym mocnym barwnym akcentem jest Zakrzepisko - instalacja autorstwa dwóch studentek: Natalii Ostrowskiej i Agnieszki Waseńczuk. To bardzo dekoracyjna praca, wykreowana z 7 kilometrów jaskrawoczerwonego sznurka z japońską precyzją uplecionego między trzema stojącymi nad stawem drzewami. Czerwień ostro odcina się od zieleni drzew i malowniczo odbija w wodzie, a cała konstrukcja wygląda jak wyrwany z ziemi krwiobieg, zasilający ją życiodajnymi sokami. Nieopodal znajduje się realizacja Pauliny Kary, która również posłużyła się sznurkiem, lecz o bardziej zgrzebnym wyglądzie. Szary, nierówny powróz tworzy wiszącą nad wodą kolejkę linową, rozpiętą pomiędzy drzewami rosnącymi na przeciwnych brzegach kanału. We wnętrzach plecionych wagoników, siedzą misternie wykonane ludziki, wystawiając fragmenty rąk i nóg spomiędzy plątaniny lin. Wagoniki przypominają mi wiszące gniazda, jakie buduje, coraz częściej spotykany w naszym kraju, niewielki ptaszek - remiz, choć z drugiej strony, trudno uwolnić się od skojarzenia ze schwytanymi w siatkę ofiarami kłusownika. A to przecież jedynie środek transportu, pozwalający dostać się na drugi brzeg.

Kolejną poplątaną instalację, zatytułowaną Labirynt zbudowała studentka warszawskiej ASP - Agnieszka Sobczak. Za pomocą przyciętych na odpowiednią długość i horyzontalnie ułożonych drągów i patyków, połączyła pnie sąsiadujących drzew, tworząc ażurowy labirynt. Momentami przypomina on rozległą, trójwymiarową pajęczynę. Artystka zaprasza widza w głąb swojej konstrukcji, która wywołuje efekt zagubienia, wciąga do środka i nie pozwala opuścić swego wnętrza.

Przyglądając się z daleka pracy Silent, autorstwa dwóch łotewskich studentek tworzących grupę o nazwie ibiounion (Iveta Heinacka i Laura Bistrakova), mamy wrażenie, że na końcu kanału wyrosły strzeliste grzyby o dziwnie powywijanych kapeluszach. Jednak kiedy podejdziemy bliżej widzimy, że jest to grupa, osadzonych na brzozowych pniach ptaków "ulepionych" z wyschniętej trawy. Niewdzięczny w obróbce materiał przybiera ledwie czytelną formę ptasich korpusów. Autorki stworzyły sytuację odwrotną do naturalnej, można odnieść wrażenie, że te dużo wyższe od nas, zmultiplikowane ptaszyska cicho nas obserwują.

Kolejny zagraniczny twórca - Bill Gould z Kalifornii, podzielił swoją instalację Sticks and stones na dwie części. Jedną rozpiął niczym hamak pomiędzy drzewami, a drugą poprzyczepiał wzdłuż płotu. Tytułowe kije i kamienie, połączone oplatającym je drucikiem wiszą niczym wietrzne dzwonki i czekają na wiatr zdolny je poruszyć na tyle aby wydały z siebie głuchy dźwięk, wchodząc w interakcję z przyrodą. Do realizacji tej pracy autor zaprosił grupkę bardzo młodych wolontariuszy, którzy stojąc obok niego podczas wernisażu nie kryli swej radości.

Jedynym obiektem zainstalowanym bezpośrednio na wodzie jest rdzewiejący Niezidentyfikowany Obiekt Pływający, do którego stworzenia Robert Kuśmirowski użył dwóch starych młocarek oraz innych, równie wiekowych przedmiotów takich jak: beczki, miotły, koło ratunkowe, przeróżne rury, koła i takie, których funkcję trudno odgadnąć. Zakotwiczony statek mogący pomieścić dwie osoby, wygląda jak żywcem wyjęty z powieści Juliusza Verne'a lub filmu Miasto zaginionych dzieci autorstwa Jean-Pierre Jeuneta, formalnie wpisując się w nurt steam punku czy surrealizmu.

Chyba najbliższą naturze realizacją są dwa olbrzymie kokony, otulające wiklinową plecionką pobliskie drzewa. Mowa tu o Szustokorach wykonanych przez Annę Waszczuk i Marię Polakowską-Prokopiak. Szustokor to pierwowzór męskiej marynarki, wykształcony na dworze francuskim w czasach Ludwika XIV. W tym wypadku mamy do czynienia z ubraniem, przygotowanym dla dwóch niepozornych drzewek.

Ostatnim punktem wędrówki po Zwierzyńczyku jest Biopolis Jarosława Koziary. Koziara przestał w tym roku siać, orać i ryć w ziemi. Używając gotowych elementów z rozmachem poszedł w kierunku wertykalnym, budując pięciometrową rotundę, przypominającą Wieżę Babel. Pusta w środku konstrukcja z drewnianych palet, wznosi się pośród krzewów i chwastów bujnie porastających jeszcze niezagospodarowany teren, traktowany jako obszar zalewowy w razie podniesienia się poziomu wody.

Po opuszczeniu parku kierujemy się w stronę zwierzynieckiego browaru, niedaleko którego znajduje się obiekt pt. Gazebo, którego autorem jest Tomasz Domański. Drewniany, prostopadłościenny budynek, położony na naturalnym wzniesieniu, ma wejścia z czterech stron czym nawiązuje do kierunków geograficznych,a w jego centralnej części jest otwór, przez który niczym z dna studni można spoglądać w niebo. Słowo "gazebo" znaczy tyle co altana i sam artysta zauważył, że tego rodzaju konstrukcje budowano na tych terenach już w XVI wieku, co dla jego pracy stanowi istotny punkt odniesienia. Jednakże w sensie funkcjonalnym, praca Domańskiego nie ma z altaną nic wspólnego, gdyż poza korytarzami prowadzącymi do środka nie ma tam przestrzeni do przebywania zaś znajdując się w jej centrum nie mamy dachu nad głową czyli schronienia. Jej monolityczny charakter każe ją odczytać bardziej jako świątynię czy miejsce jakiegoś solarnego kultu niż budynek o charakterze użytkowym.

Bardzo ciekawie wyglądał wernisaż Festiwalu, który co roku, przybiera formę spaceru. Liczni goście podziwiali sztukę przechadzając się po drewnianych mostach i alejkach i wzdłuż kanału, słuchając po drodze śpiewu ptaków, napotykając na dzikie kaczki i żaby. Wieczorem park wypełnił się muzyką zespołu YeShe, czemu towarzyszyły kreowane przez  Jarka Koziarę działania wizualne - pływające po stawie ogniska i ciepły blask latarni ubranych w pomarańczowo-czerwone abażury.


Prace powstałe w ramach 3 edycji Landart Festiwalu zbudowane są z przeróżnych materiałów i w większości swoim kształtem nawiązują do motywu schronienia. Tak jak przyroda jednocześnie tchną spokojem, by za chwilę wprowadzić nas w stan niepewności, zaskoczenia. Każą nam się zatrzymać i poczuć łączność z naturą, zasłuchać w ciszy wiatru, zauważyć w jaki sposób człowiek wpływa na otaczający go świat, jak go zmienia i kształtuje. Wydaje się, że park wraz z realizacjami jest znakomicie wybranym miejscem aby pokazać, że nie tylko człowiek jest ważny i że jest on jedynie elementem świata przyrody.


**TWÓRCA TOTALNY 
(recenzja z wystawy  Łukasza Siatkowskiego, Galeria Po Schodach - Lublin,  marzec 2013, ZOOM)

Ten śnieżny, piątkowy wieczór, naznaczony powrotem zimy z jej wszystkimi atrybutami, sam w sobie był już magiczny, więc klimatyczny wernisaż prac Łukasza Siatkowskiego w Galerii Po Schodach doskonale wpisał się w nastrojową aurę.

Wystawę otworzył koncert zespołu Strefa Pracy Żurawia, założonego osiem lat temu przez Łukasza Siatkowskiego z Dominikiem Kosiorkiem. Wystąpił z nimi Jarek Maksim, który dołączył do składu później. Łukasz, będący samoukiem, gra na klawiszach, zaś jego koledzy towarzyszą mu na gitarach, a ich muzyka wynika, jak mówią: "z potrzeby duszy a nie umiejętności". Muzycy zaproponowali słuchaczom wędrówkę poprzez ciekawie skomponowane pejzaże dźwiękowe - osadzone w jazzie, rozciągające się od ambientu aż po rocka. To była dawka znakomicie relaksującej, czystej i pełnej przestrzeni muzyki. Zamierzeniem zespołu jest tworzenie, poprzez grane dźwięki, przyjemnej atmosfery, skłaniającej do odpoczynku. Dla Łukasza ideałem wręcz jest słuchacz zrelaksowany do tego stopnia, że oddaje się w objęcia Morfeusza. To się nie udało, mam jednak nadzieję, że twórcy nie uznają tego za porażkę, a ów "ideał" to tylko przewrotna definicja chilloutu. Muzyczną stronę wernisażu dopełniła poezja Łukasza recytowana przez Ludwikę Mroczkowską.

Autor tworzy niezwykle pracochłonne i jedyne w swoim rodzaju rysunki, które powstają metodą "karambolizacji przestrzeni". Sposób ten, według niego, polega na przekształcaniu własnej przestrzeni przy pomocy tego, co "artysta otrzymał od Boga". To wymaga, przede wszystkim, uświadomienia sobie własnych ograniczeń po to, aby wykorzystać je jako swój atut. Łukasz, jako osoba poruszająca się na wózku inwalidzkim, jest akurat artystą niezwykle świadomym swoich możliwości. Wypracowana przez niego metoda nie oznacza, w żadnym wypadku, pójścia na łatwiznę. Wręcz przeciwnie. Rysunki Łukasza zapełnione są niezliczoną ilością mikroskopijnych form, wyrysowanych z benedyktyńską cierpliwością, przy pomocy najprostszego narzędzia, jakim jest w jego przypadku zwykły, najtańszy cienkopis. Te niewielkie geometryczne kształty ujęte w obrys - niby ramkę, układają się w formę nieprzebytych labiryntów, tworzą niekończące się szlaczki. Narastają i pączkują niczym kolejne rzędy komórek budującego się właśnie organizmu. Gęsta siatka drobnych kreseczek tworzy niekiedy wzór układający się w ciasno upakowane koła, trójkąty i wielokąty, pomiędzy którymi nie ma nawet skrawka wolnej przestrzeni.

Minimalizm, do jakiego Łukasz dąży w swoich poszukiwaniach muzycznych, znajduje swoje paradoksalne odbicie w jego rysunkach. Misternie zmultiplikowane elementy są czasem na granicy czytelności, z odległości sprawiają wrażenie tapety pokrytej drobnym wzorkiem - podobnie jak jego utwory muzyczne, mające charakter dźwiękowego tła, umilającego czas. Jego prace są kompozycjami otwartymi, mogłyby rozrastać się w nieskończoność, a wrażenie to potęgują szczelnie wypełniając całą płaszczyznę papieru. W wielu przypadkach nie można wyróżnić w nich przyciągających wzrok akcentów, a jednak intrygują i wciągają widza w specyficzną grę z wyobraźnią, zmuszają do śledzenia przebiegu ścieżek i zastanawiania się nad ich początkiem. Czasami kompozycja zorientowana jest wokół wyraźnie zaznaczonego centrum, które wyznacza początek rozchodzenia się linii. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że wszystkie te czarno-białe, rzadziej kolorowe, linearne grafiki to wyłącznie rysunki, jednak bliższy kontakt ujawnia, że niektóre z nich są przemyślnymi kolażami. Niekiedy pojawiają się w nich także elementy przedstawiające, pochodzące z realnego otoczenia artysty lub ze świata fantazji, a towarzyszą im zabawne, czasem zupełnie odjechane komentarze.

Łukasz Siatkowski jest człowiekiem wielu talentów, ukończył studia licencjackie na kulturoznawstwie, a obecnie studiuje teologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Ma w sobie dużo ciepła i optymizmu i niezwykłą siłę ducha, która pozwala mu tworzyć pomimo trudności fizycznych z jakimi musi się zmagać - cierpi na mózgowe porażenie dziecięce, co sprawia, że nie jest w stanie sam się poruszać. Jest osobą, która fascynuje, a jego twórczość zapada w pamięć. Dźwięk, słowo i obraz - to często zbyt wiele pól do wypełnienia dla zdrowego, pełnego sił człowieka. Łukasz pokazuje nam jak zrealizować marzenia przełamując swoje ograniczenia. Poznanie własnych słabości jest na pewno pierwszym krokiem do osiągnięcia sukcesu, a później pozostaje tylko pracować...


SZKICOWNIK 
(recenzja z wystawy Dziennik rysownika, czerwiec 2012, Galeria Labirynt - Lublin, ZOOM)

Galeria Labirynt podarowała nam kolejny bogaty w artystyczne wrażenia wieczór,
zapraszając do wspólnej prezentacji szkockiego artystę mieszkającego w Belfaście -
Alastaira MacLennana, Angie Seah z Singapuru i znanego (także z Zooma) lubelskiego
rysownika - Mariusza Tarkawiana. Podczas wernisażu wystawy Dziennik rysownika
można bowiem było zobaczyć nie tylko rysunki, trojga artystów, ale także ich performensy.
Z całej trójki tylko Tarkawian zajmuje się rysunkiem, jako podstawową formą swojej
działalności, z rzadka podejmując się działań akcyjnych, natomiast pozostała dwójka to
znani w świecie twórcy performensów, dla których rysunek jest kolejną formą wypowiedzi.
Mieliśmy zatem do obejrzenia w sumie sześć wydarzeń, w dwóch salach jednej galerii,
jednego wieczoru. Wydaje się, że to dużo, ale przearanżowana w ciekawy sposób
przestrzeń Labiryntu nie uginała się pod ciężarem prezentacji, wręcz przeciwnie - część
rysunkowa, pomimo obecności kilkuset (sic!) prac, wyglądała bardzo minimalistycznie.

Wieczór rozpoczął się od performensu MacLennana, który siedział zakopany aż po
szyję w kopcu usypanym z czarnej jak węgiel ziemi. Wyglądał niczym mistrz zen
próbujący wyzwolić się z ciężaru ciała i jednocześnie świadomie doświadczający
fizycznej tego niemożności. Z ziemi wystawała tylko jego głowa i ręka a na czubku
jego czaszki balansowały, próbując utrzymać równowagę, złączone ze sobą trzonkami
proste narzędzia ogrodnicze: łopata i grabie. Wydaje się jednak, że myślami unosił się
ponad swoją fizycznością i pomimo "przytłaczającej" sytuacji uśmiechał się delikatnie a
ręką wykonywał lekkie, taneczne ruchy, które układały się tak jakby jego dłoń trzymała
niewidzialny smyczek - przez co przypominały mudrę (symboliczne gesty stosowane
podczas medytacji lub tańca w celu osiągnięcia harmonii duchowej i sprzyjające
wyzwoleniu umysłu). Po obu końcach ogrodowych narzędzi zwisały długie wstążki,
które delikatnie poruszały się, sugerując, że umysł niezależnie od otaczających ciało
warunków jest wolny i jeśli się postaramy to nikt nas nie jest w stanie ujarzmić. Prawdziwa
wolność jest wewnątrz nas samych. Rysunki MacLennana, to abstrakcyjne plątaniny
nieregularnych, miękko układających się linii, przywodzące myśli o nieskończoności lub
ciągłym zapętlonym cyklu. Ciekawe wydaje mi się to, że przebieg owych linii przypominał
gesty ręki z wykonywane podczas performensu. Większe lub mniejsze ich zagęszczenie
na poszczególnych pracach, było efektem zapisu swobodnego gestu dłoni trzymającej
grafit, i przekładało się po prostu na stopień zaczerniena kartki.

Angie Seah stworzyła dwa cykle grafik w jednym - Ala Carte z 2011 roku, kreski układały
się w pączkujące, miejscami powtarzalne formy, rozrastające się lub znikające wśród
rozmazanych plam tuszu. Kolejny cykl to w dużej mierze abstrakcyjne, powtarzalne
kształty odwołujące się do świata emocji i dźwięków: klaskania, czkawki, potrząsania,
suszenia czy darcia. W odczytaniu grafik niezwykle pomocne okazały się ich tytuły, a
efekt oddziaływania został wzmocniony przez darcie, cięcie czy mięcie kartek papieru.
Wydaje się, że nośnikiem czy może centrum poszczególnych tonów jest czarna kreska/
plama tuszu, natomiast kolor jest jego wibracją, falą po której się rozprzestrzenia.
Artystka myśli dźwiękami, a na pewno jest w nich zanurzona w czym utwierdził mnie jej
performance. Miska pełna wody i podłączone do niej kabelkami głośniki umożliwiły Seah
muzyczną zabawę w bulgotanie słomką, pukanie, taplanie się, kapanie i przelewanie
wody. Taki sposób pozwolił na badanie różnych brzmień wody i swojej własnej, ludzkiej
wytrzymałości co widoczne było w momencie, w którym artystka z zanurzoną w wodzie
twarzą ledwo łapała oddech, obejmując miskę. Kiedy przestała, wytarła twarz mokrym
ręcznikiem i podeszła do niedużego instrumentu, wydającego jednostajny dźwięk, którym
akompaniowała sobie podczas śpiewu. Jej silny i czysty głos niejednego przyprawił o
dreszcze, takie które miewamy spotykając na swojej drodze piękno. Seah, która odebrała
wszechstronne wykształcenie muzyczne, eksploruje materię dźwięków i muzykę, a
swojego ciała używa jak instrumentu, stosując różnorodne techniki oddechowe i głosowe.
Jej podejście do sztuki nie różni się, niezależnie od tego czy tworzy performensy czy
rysuje - opiera się na subtelnych "wibracjach", jakie odbiera jej ciało, niczym bardzo
czuła, "wrażliwa" antena.

Mariusz Tarkawian, swoim zwyczajem, zaprezentował trudną do policzenia ilość rysunków
pochodzących z cyklu W przewidywaniu sztuki. Jest on, w pewnym sensie, efektem
tytanicznej pracy, jaką artysta wykonał tworząc składającą się z niemal tysiąca obiektów
rysunkowych serię W poszukiwaniu sztuki. Przerysowując wybrane przez siebie dzieła
sztuki współczesnej stworzył subiektywny "przewodnik po sztuce" - a inaczej mówiąc -
własną historię sztuki. Teraz, bawiąc się w futurystę i wizjonera, snuje opowieść na temat
przyszłej twórczości współczesnych artystów i ich prawdopodobnych dzieł, sięgając w
swoich przewidywaniach aż do roku 2090. Lapidarna forma sprzyja pomysłom, które
nierzadko wywołują uśmiech na twarzach oglądających. Pojawiło się także kilka kolaży i
obiektów (zwiastujących przyszłe prace samego autora) oraz - co u niego jest niezwykle
rzadkie - kolor. Szczególnie barwną pracą, była Prawdopodobnie sztuka Beatriz Milhazes
in 2015, to pełen kolorowych, floralnych wzorów fragment męskiego ciała od pępka po
uda. Widać, że Tarkawian jest w formie, pokazał świetne rysunki, pełne zaskakująco
trafnych spostrzeżeń i skrzące humorem. Z przymrużeniem oka podszedł on także do
swojego performensu. Nawiązując do dawnego pomysłu pt. Szybki Bill (była to "firma"
świadcząca usługi portretowo-rysunkowe typu "śluby, wesela i inne") wykonywał w
trakcie wernisażu portrety osób które odwiedziły galerię, a następnie obdarowywał nimi
portretowanych. Dzięki temu prostemu gestowi, każdy mógł "dosłownie" wynieść z
wystawy coś więcej niż tylko wspomnienie.
Jedna wystawa, trzech artystów z trzech, różnych rejonów świata i sztuki, pozwoliła nam
wejść w świat rysunku, będącego bardzo osobistą formą zapisu, dostępną od ręki i będącą
zawsze "pod ręką".


Ból (z) głowy 
(recenzja wystawy Tomasza Bielaka luty 2012, Galeria Biała - Lublin, ZOOM)


Bywalcy Galerii Białej znają sztukę Tomasza Bielaka z wystaw zbiorowych (Kolekcja alternatywna), Podwórka sztuki czy choćby łazienki z kafelkami wylepionymi jego kwadratami. Stali czytelnicy Zooma od trzech lat oglądają kwadraty w cyklu "Bez szarości" i zdarza się niejednokrotnie od nich usłyszeć: "Zooma zaczynam czytać od Koziary, a oglądać od Bielaka". Tak jak Przekrój ma Raczkowskiego, tak my mamy Bielaka i chwała mu za to.


Nad ostatnią wystawą Bielaka w Galerii Białej czuwa kółko i krzyżyk, ale rządzi nią prosty ludzik, znany nam wszystkim ideogram ze znaków informacyjnych, występujący niemal na całym świecie. Ten uniwersalny symbol jest niezwykle pojemny znaczeniowo - jego prosta forma, pozbawiona cech pozwalających na identyfikację, powoduje, że przypisane mu treści dotykają każdego z nas. Schematycznie narysowana, czarna sylwetka ludzika pojawia się w różnych sytuacjach i kontekstach a towarzysząca jej bezosobowa, jednoelementowa czcionka jest idealnym jej dopełnieniem. Wszystkie ograniczenia formalne, wynikające z przyjętej konwencji są, tak naprawdę, świetnym punktem wyjścia dla Bielakowych kwadratów. Pojawiają się one w formie wlepki, nadruku na koszulce, szablonu graffiti a w zmultiplikowanej postaci tworzą tapetę. Na wystawie w Białej zaś występują w wersji wielkoformatowego muralu na ścianie galerii oraz podświetlonych kasetonów - lightboxów.


Bielak w kulturalny sposób daje "człowiekowi" pstryczka w nos, wyśmiewa a to błędy polityczne, kiedy indziej wady narodowe a czasem zwykłe, ludzkie przywary. Posługując się grą słów, zmienia powszechnie używane zwroty i sformułowania, nadaje im przewrotne a czasem nawet przeciwstawne znaczenie. Zaskakuje błyskotliwością i trafnością spostrzeżeń, ostrym komentarzem rzeczywistości. Jego gorzkie, ironiczne a czasem sarkastyczne poczucie humoru zapada w pamięć i zmusza do myślenia a przynajmniej do kombinowania co też oglądany kwadrat tak naprawdę nam mówi. 


Można powiedzieć, że Bielak jest tak samo artystą jak i filozofem lub też antropologiem kultury, jego kwadraty to przebogata znaczeniowo gra słów zaczerpniętych z kultury, popkultury, historii minionej i tej aktualnej, sytuacji ekonomicznej, politycznej czy społecznej Polski i świata. Każdy z kwadratów znajdujących się na wystawie, możemy traktować jako osobną pracę - jednak w czasie wernisażu autor porównał je z  pojedynczymi "wyrazami" i zachęcał do odczytania wystawy jako całości i być może, nawet złożenia ich w zdanie. Zastanówmy się zatem jakie przesłanie niesie wystawa, której tytuł - SUBIMAGO - obecny jest także na prezentowanych na niej pracach. Termin ten znajdujemy po przejściu całej wystawy i wejściu do drugiej, mniejszej sali, gdzie jest wyjaśniony w formie encyklopedycznej definicji, napisanej na ścianie tuż obok obrazu przedstawiającego portret Darwina: "pierwsze po wylocie z wody stadium rozwoju jętki (łac. Ephemeroptera), która następnie po ostatnim przeobrażeniu osiąga formę owada w pełni rozwiniętego zwaną IMAGO". Na sąsiednich ścianach wiszą, na przeciwko siebie, dwa lightboxy - jeden przedstawia ludzika w wersji żeńskiej, drugi zaś męskiej a obydwa są podpisane SUBIMAGO. Człowiek jako forma przetrwania z zapisanym w genach dążeniem do doskonałości? Może dobrze, że nie jesteśmy doskonali, gdyż dzięki temu mamy szansę się rozwijać i dobrze, że Bielak przypomina nam, iż nie jesteśmy tak idealni, jak to niektórzy chcieliby myśleć. 


Wychodząc z mniejszej sali, naprzeciwko portretu Darwina, widzimy serię sześciu monochromatycznych obrazów wiszących obok siebie. Trzy z nich, na ciemnym tle, portretują mroczne eminencje: potwora Frankensteina, King Konga, Al Capone'a -  zaś trzy pozostałe przedstawiają "maszyny": koparkę, samolot i pocisk samonaprowadzający, na tle "abstrakcyjnych" plam przypominających chmury lub mgłę. O ile w swoich kwadratach Bielak wypowiada się bardzo dosadnie, używając silnego kontrastu czerni i bieli, to w malarstwie stosuje zupełnie inne zabiegi. Malując na ciemnym tle używa właściwie tylko białej farby, aby wydobyć za pomocą światłocienia formę twarzy czy też zarys obiektu. Płótna wyglądają na "ledwie trącone" pędzlem, jednocześnie nie ma tu miejsca na pomyłkę i zamalowywanie, gdyż każda kolejna warstwa jest prześwitującym laserunkiem bieli. Widać pewność ręki artysty i jednocześnie wyraźne wrażenie wycofywania się - żeby nie "przegadać" obrazu, żeby namalować tylko tyle ile potrzeba aby uczynić przedstawienie rozpoznawalnym. Klasa i siła tego malarstwa polega właśnie na jego niedopowiedzeniu.


Obecność ojca teorii ewolucji ma tutaj jeszcze jedno znaczenie - przecież pierwszą myślą przychodzącą do głowy po zestawieniu przeczytanej definicji SUBIMAGO w kontekście "przeobrażenia człowieka" jest... życie wieczne po śmierci. Jeden z kwadratów wiszących w dużej sali galerii przedstawia nagrobek z napisem: Ś.P. I MY. A więc śpimy, świętej pamięci i my. Obok widzimy inne kwadraty: ujęty w owal napis ŚW. ENTY, przymknięte oko opatrzności z podpisem PO PROSTU WSTYD PATRZEĆ, rzędy jedynek połączonych plusami to RACHUNEK SUMIENIA, a zabawny robocik głosi: JESTEM BEZDUSZNY JESTEM BEZGRZESZNY. Na ścianie obok, sporych rozmiarów czarne kółko z krzyżykiem i napis NIE WIERZĘ TABLETKOM. Niczym ołtarz, centralnie umieszczony wobec całej wystawy mural, dominuje nad przestrzenią. Skojarzenie z hostią jest tutaj jak najbardziej uprawnione, wszak tabletka z krzyżykiem leczy ciało tak jak komunia leczy duszę - zdejmując nam ból z głowy. Jednak nie ma tabletki na całe zło tego świata, a i skutki uboczne zazwyczaj są nieprzyjemne - naprawdę - czasem aż "wstyd patrzeć". Naprzeciwko, namalowane również na ścianie, dwa kwadraty w trzech kolumnach i trzech rzędach, niczym w grze w (nomen omen) kółko i krzyżyk. Płonący stos przed którym Bielak ostrzega: UWAŻAJ, MOŻE BYĆ TAKŻE TWÓJ oraz trzy niewiadome - XYZ, z tym że Y wisi na krzyżu, wyciągając ramiona do góry w niemym geście agonii.


Cała wystawa zaczyna się w tym momencie jawić nam jakąś ateistyczną świątynią, ale czy mamy tu do czynienia z "brakiem wiary"? Wchodząc na wystawę przechodzimy przez długi korytarz, na którego końcu, pod sufitem wisi lightbox z napisem: DONT WORRY BUT MEMENTO MORI. I tu wracamy do punktu wyjścia bowiem przedmiotem i podmiotem rozważań Bielaka nie tylko jest CZŁOWIEK - ale towarzyszy mu cały czas "wiara" w człowieka i jego afirmacja. Bielak zdaje się mówić: tacy jesteśmy i nie musimy się tego wstydzić.





IMPREZOWI MARUDERZY W LABIRYNCIE 
(recenzja z wystawy Yael Frank - Party Poopers, 1.2012, Galeria Labirynt - Lublin)


Wernisaż wystawy izraelskiej artystki Yael Frank, który odbył się w Galerii Labirynt przyciągnął prawdziwe tłumy oglądających. Trudno powiedzieć co było magnesem ściągającym tak licznie przybyłych widzów – na pewno nie zadziałała tu magia znanego nazwiska, bowiem wystawia ona w Polsce po raz pierwszy i jest tu praktycznie nieznana. Dotychczas prezentowała swoje prace na pokazach indywidualnych i zbiorowych w Nowym Jorku, gdzie studiowała i w Tel Avivie, gdzie obecnie mieszka. Zajmuje się sztuką wideo, fotografią i rzeźbą czyli niespecjalnie popularnymi dziedzinami sztuki a na dodatek jest też osobą młodą – urodziła się w 1982 r. a debiutowała w 2007 r. A więc skoro nie magia „znanego” nazwiska to może magia „egzotycznie” brzmiącego nazwiska? Sztuka młodych izraelskich artystów nie gości często w lubelskich galeriach i niewiele mamy okazji aby się z nią zetknąć w cztery oczy. Nie mogę oprzeć się jednak wrażeniu, że za zmianę tego stanu rzeczy odpowiada wybór wystawy izraelskiej artystki Yael Bartany, jako reprezentującej Polskę na na 54. Międzynarodowym Biennale Sztuki w Wenecji. Czyżby zatem magia znajomo-brzmiącego-imienia? 


Jakiekolwiek by owe powody nie były, wernisażowy tumult skutecznie uniemożliwiał uważne obejrzenie wystawy, składającej się z czterech filmów wideo (w tym dwie duże projekcje na ścianach i dwie na monitorach), jednej rzeźby, fotografii i obiektu wprawianego w ruch poprzez wiatr z obracającego się wentylatora. Wszystkie przedstawione tu prace mają dwoisty charakter, z jednej strony są to sytuacje i widoki codzienne, powszednie, do których autorka dodaje element "humorystyczny", przez co zupełnie zmienia ich wymowę. A z drugiej strony, sytuacje groteskowe, zabawne, symulujące zdarzenia całkiem poważne czy też wzniosłe – tak jak w filmie Siedem prób ściągnięcia słońca z powrotem. Przedstawia on ciągnięty za sznureczek pojazd, wyglądający jak umieszczony na podwoziu z kółkami, pomarańczowy kask budowlańca z latarką w środku. Siedem razy wspina się on nieporadnie na hałdę z ciemnego materiału, aby zjechać z niej, za każdym razem inaczej opuszczając kadr. Według autorki, inspiracją dla filmu była scena z Eroiki Andrzeja Munka, gdzie zza wzniesienia, na którym siedzi w sztok pijany bohater, wyłania się lufa wjeżdżającego na nie, niemieckiego czołgu. I przyznaję, że trudno się nie uśmiechnąć, kiedy promyk wychylającego się nieśmiało zza ciemnego horyzontu „słońca” okazuje się należeć do plastikowej, niedbale wykonanej kopułki, to jednak wspomniane nawiązanie do przekomicznej sceny z pijanym powstańcem, wydaje się mieć wymiar czysto formalny. 


Druga duża projekcja to wideo Kunstpolitic, przedstawiające most łączący brzegi rzeki Yarkon, tuż przed jej ujściem do morza. Przez most przechodzą w obie strony ludzie, w tle słychać codzienny, śródmiejski gwar przetykany cichym łkaniem, w którego rytm porusza się komin, stojącej nieopodal elektrowni. Podskakuje zanosząc się od łkania i wznosi się miarowo wraz z westchnieniami towarzyszącymi popłakiwaniom. Minutowej długości, zapętlony film, na pierwszy rzut oka wydaje się stop klatką – po chwili zauważamy poruszających się ludzi – a dopiero po dokładniejszym przyjrzeniu się możemy dostrzec ruchy jakie wykonuje „łkający” komin. Praca jest bardzo wyczyszczona i minimalistyczna a jej istotą jest kwestia przeciwieństw i odwiecznych przeciwstawnych ruchów: wody rzeki wpadającej za zakrętem do morza, mostu łączącego jej brzegi i ludzi, którzy przekraczając go idą w dwóch, przeciwnych kierunkach. 


Dwuznaczny jest również charakter filmu i zdjęcia z ulicy Konferencji Katowickiej 4. Na  budynku mieszczącym się pod tym adresem artystka umieściła czarne balony, które niczym olbrzymie winogrona wyglądają jak narośl lub „balonowa zaraza”. Nazwa ulicy jest upamiętnieniem zebrania delegatów Ruchu Miłośników Syjonu − Chowewej Syjon, które odbyło się w listopadzie 1884 r. w Katowicach i zaowocowało decyzją o założeniu nowych osad żydowskich w Palestynie. Ten moment jest uważany za kluczowy dla powstania państwa Izrael. Czy dzisiejsza sytuacja Izraela jest konsekwencją podjętych wówczas działań? 


Pracą, która mimo swej atrakcyjności wizualnej wymyka się jednoznacznej interpretacji, jest obiekt wykonany z pociętej na drobne paseczki srebrnej folii, które poruszane podmuchami powietrza ze stojącego obok wentylatora, odsłaniały ledwie czytelny napis "Śpiąc w naszych łóżkach". Wyłaniał się on niechętnie, jakby spod ciężkich od snu powiek, a przyjemna miękkość skojarzeń z łóżkiem i snem zderza się z pytaniem o to kto śpi w naszych łóżkach? I czy naprawdę jesteśmy w nich bezpieczni?


Kolejną pracą niemożliwą praktycznie do odczytania jest rzeźba Ciężkie bliźnięta. Wykonany z gipsu hebrajski napis stoi na podłodze opierając się o ścianę. Odnosi się on do nieudowodnionej teorii strun, która na gruncie fizyki cząstek elementarnych hipotetycznie wyjaśnia wszystkie zjawiska fizyczne. Zakłada ona istnienie 10 wymiarów i mówi że zgodnie z zasadą supersymetrii każda cząstka istniejąca w jednym z wymiarów ma istniejący odpowiednik w innym wymiarze. Zgodnie z opisem towarzyszącym wystawie „poetyckość hebrajskiego tłumaczenia jest uderzająca, zwłaszcza że pojawia się ona tylko w tym języku i stanowi odpowiednik dla naukowego terminu (…) „supersymmetric materials””. Może przeszkadza mi nie dość dobra znajomość zasad fizyki kwantowej – ale jedyne co mnie uderzyło w tej pracy to nieporadność wykonania i przypadkowość jej ekspozycji.


Co zostaje w nas z przeczytanych gazet? Ich los w dużej mierze i tak jest przesądzony,  raczej nie trafiają do archiwów, bibliotek, rzadko kto ponownie po nie sięga, więc giną bezpowrotnie na śmietniku. I w ten sposób treści, które w chwili obecnej nas interesują czy poruszają, odchodzą powoli w zapomnienie. Takie pytania zadawałam sobie oglądając niemal zupełnie białe zdjęcie przedstawiające efekt długotrwałego performance   zatytułowanego Gdy rozum śpi. Góra, powstała w trakcie układania na sobie kolejnych warstw gazet, wygląda niematerialnie niczym duch nakryty białym prześcieradłem. Artystka próbuje skontrować patos i mówiąc o sprawach ważnych dla współczesnego mieszkańca Izraela, przełamuje powagę groteską. Nadaje przedmiotom nieożywionym  ludzkie, zwierzęce lub roślinne cechy. Dzięki temu budynki, kominy czy zwykłe, codziennie spotykane przedmioty zyskują inny wymiar i zaczynają wchodzić w relację emocjonalną z widzem. Wystawie towarzyszy także wyczuwalny kontekst polityczny, intuicyjnie zdajemy sobie sprawę i z powagi sytuacji, którą artystka pokazuje i z nawiązań do historii. I myślę, że ten kontekst jest dla niej niezwykle ważny, mimo, że próbuje go banalizować przy pomocy humoru. 


Yael Frank, pomimo młodego wieku, zdaje się mówić bardzo dojrzałym głosem. Minimalizm i oszczędność używanych środków wyrazu przebija ze wszystkich prac – tak filmowych, jaki fotograficznych. Oglądając wystawę odniosłam wrażenie, że jest na niej za dużo prac. Powstały one na przestrzeni dwóch lat, jako samodzielne projekty i widać wysiłek aranżacyjny jaki artystka włożyła w umieszczenie ich w jednej, stosunkowo niewielkiej przestrzeni. Zaskoczeniem jest ściana, postawiona na wprost wejścia do galerii i służąca za ekran do projekcji realizacji Kunstpolitik. Dzieli ona salę na dwie, niemal niezależne części i chociaż umożliwia osobne projekcje dwóch filmów, to wydatnie potęguje wernisażowy chaos. 


Wracając do pytania postawionego na początku – popularność wystawy zdaje się wynikać z ciekawości innej kultury. Rzeczywistość w jakiej żyją młodzi, izraelscy artyści jest diametralnie odmienna od naszej – europejskiej czy polskiej. Problemy do jakich odnosi się Yael w swoich pracach dotykają zagadnień dla niej podmiotowych Obciążona bagażem historii zachowuje się trochę jak tytułowi Party Poopers – „imprezowi maruderzy”, wiecznie niezadowoleni melancholicy, wyrażający żal za „innym światem”. Może poprzez sztukę odreagowuje i to jest jej sposób na poradzenie sobie z ciężką sytuacją - kiedy wyśmiewamy, zagłuszymy śmiechem coś, co nas dotyka - to zmniejszamy stres, odsuwamy niewygodne myśli, sprawiamy że potwór staje się niestraszny. Możemy spokojnie myśleć o trudnych sprawach, a ich ciężar dzięki poczuciu humoru nas nie dołuje. Śmiech łączy ludzi, zmniejsza ból, pomaga normalniej i lepiej żyć. Jest nadzieja dla Party Poopersów.






Zanurzeni w błękicie, utopieni w pomarańczu
(recenzja wystawy Ewy Axelrad - ORANŻ  11.2011 Galeria Biała - Lublin)

Ostatnia wystawa Ewy Axelrad pt. ORANŻ otwarta w Galerii Białej to sytuacja niezwykle estetyczna i wysmakowana. Minimalizm użytych tu form w specyficzny sposób współgra z ukrytym przekazem posiadającym historię, głębię treści, dawkę przeżyć. I jeśli pozwolimy, to wytrąci nas z szablonowego sposobu myślenia. Artystka wykreowała bowiem świat, który w dziwny sposób wciąga, tak - że długo nie chce się wyjść z galerii, a do głowy cisną się różne skojarzenia i liczne pytania.

W momencie wejścia do środka ogarnęło mnie uczucie bycia w otwartej, pełnej powietrza przestrzeni, obietnicy przygody, wakacji, lekkości bytu, jednak za chwilę to wrażenie zmieniło się i przestrzeń od tyłu zaczęła się jakby zwężać, stała się mroczna, może nawet ciężka. Wystarczył półobrót i wzrok przeniesiony na jedyny w tej sali obiekt - niewielki, oświetlony reflektorem model samolotu. Utworzony na przeciwległej ścianie piękny cień, kojarzący się z ptakiem czy też sylwetką skoczka, przywołał znowu lżejsze odczucia. Na ścianie obok zarysu samolotu, pojawia się również nasz cień - niepokojąco uświadamiając nam naszą obecność obok przedmiotu wystawy i nieoczekiwanie prowokując  wspomnienia bądź marzenia. Zaskoczenie wspomaga fakt, iż całe pomieszczenie Galerii (sufit, ściany i podłoga) zostało pomalowane na jasnoniebieski kolor a umieszczony na końcu sali reflektor, który punktowym światłem podświetla podwieszony model samolotu, to jedyne źródło światła w sali. Przestrzeń jest tak gęsta od koloru, że aż trudno się w niej oddycha. Pomimo, że niebieski zdaje się wibrować w powietrzu to wrażenie jakie powoduje jest całkowicie niemęczące i przyjemne.

Wydrukowany przez drukarkę 3D w masie polimerowej samolot, to zminimalizowana i zniekształcona (artystka poddała jego kształt takim deformacjom, aby jego cień tworzył  płynną sylwetkę skoczka) kopia Fairchild UC-123 K - modelu, który był używany przez Amerykanów w czasie wojny wietnamskiej. Samoloty te od 1962 do 1971 roku rozpylały herbicydy i defolianty nad niedostępnymi lasami południowego Wietnamu w celu odsunięcia Vietkongu od żywności i miejsc schronienia dla partyzantów. Środki te miały 50-krotnie silniejsze stężenie niż używane w rolnictwie, zaś najpopularniejszym wśród nich był herbicyd pod nazwą Agent Orange (czynnik pomarańczowy). Podczas 10 lat oprysków poważnie uszkodzono lub zniszczono 20 tysięcy km2 lasów i 2 tysiące km2 upraw. Ucierpiały nie tylko rośliny, najgorszym ubocznym skutkiem stały się poważne wady rozwojowe i deformacje u nowych pokoleń. W tym momencie staje się jasne i logiczne powiązanie samolotu ze zdjęciem wiszącym w w małej sali. Fotografia, umieszczona w estetycznym czarnym light-boxie, przedstawia dziewczynkę ubraną w srebrzysty kostium kosmonauty stojącą na idealnie czarnym tle. W pierwszym momencie poza dziewczynki kojarzy się z dziecięcą zabawą, jednak jest niepokojąco znajoma. Jej sylwetka jest bowiem identyczna z poparzoną napalmem wietnamską dziewczynką, uwiecznioną w 1972 roku na jednym z bardziej znanych zdjęć reportażowych - Napalm (Nick Ut). Zdjęcie samo w sobie szokujące i niosące olbrzymi ładunek emocji, było przywoływane w sztuce niejednokrotnie - w 2003 roku odwołał się do niego Zbigniew  Libera w przewrotnym ujęciu, przestawiającym biegnącą, wesołą golaskę. Te dwie fotografie jeszcze dosadniej uzmysławiają okrucieństwo wojny i jeśli ktoś chociaż raz je widział to raczej nigdy nie zapomni pozy wietnamskiej, cierpiącej dziewczynki.

Ewa Axelrad zwraca uwagę nie tylko na okropieństwa wojny, ale też na sposób funkcjonowania naszej pamięci, w której wszystko z czasem nabiera łagodniejszych kształtów a empatia przygasa i z czasem, pomimo rozmiarów nieszczęść i cierpienia, zaciera się pamięć o nich. Zacierają się rysy, nie jesteśmy w stanie przypomnieć sobie czyjejś twarzy, zapominając tak o tle jak i istotnych detalach. Artystka stworzyła wielopłaszczyznową realizację, która w subtelny sposób przypomina nam o przeszłości i jeśli ktoś chce zobaczyć tylko piękną i wysublimowaną estetycznie wystawę - to tak się stanie, bo jej zamiarem nie jest potrząsanie odbiorcą. Daje nam jedynie punkty odniesienia. Spokój wystawy kontra chaos wojny, piękny, wystudiowany model a realna maszyna służąca do niszczenia to nie koniec przeciwieństw, na dwu biegunach znajdują się również kolory wystawy - wszechogarniający niebieski i tytułowy oranż, materializujący się dopiero po wyjściu z galerii w postaci powidoku.

Jaki jest nasz stosunek do cierpienia widzianego w mediach, co dają nam takie informacje, czy nas obchodzą, czy w ogóle jeszcze poruszają? Jeśli nie, to może nie jest to wina naszej znikomej zdolności współodczuwania a sposobu w jaki do nas dociera. Może potrzeba właśnie sztuki, żeby pobudzić emocje, zachęcić do refleksji, pochylić się nad innymi?



Barwne ocieplenie klimatu
(recenzja z wystaw w Kamienicy Cudów, październik 2011 rok)

Kamienica Cudów to galeria działająca od czerwca 2010 roku, kiedy to Michał Mroczka, Kosma Ostrowski i Headogun (Dawid Jurek) poczuli potrzebę posiadania własnej przestrzeni wystawienniczej, aby młodzi artyści, bez ścigania się o układy i znajomości, mieli gdzie pokazywać swoje prace. Wernisaże odbywają się rzadko, do tej pory było tu w sumie siedem wystaw, jednak na każdym z nich pełno jest zwiedzających i nie jest to tylko wrażenie powodowane niewielką przestrzenią. Na pewno w Lublinie potrzebna jest taka inicjatywa, szczególnie, że wyszła ona od osób młodych, otwartych i nie bojących się kontrowersyjnych tematów.

W październiku, w Kamienicy Cudów odbyły się otwarcia dwóch interesujących wystaw. Na początku miesiąca swoje prace pokazywali młodzi artyści graffiti a ich dopełnieniem były zdjęcia autorstwa Emilii Siwiec, dokumentujące tegoroczny Lubelski Festiwal Graffiti i Meeting Of Styles. W drugiej połowie miesiąca odbyła się zaś prezentacja najnowszych prac Florentyny Nastaj, bardzo obiecującej, młodej malarki, graficzki i projektantki.

Na pewno cieszy fakt, że graffiti pojawia się w coraz to nowych przestrzeniach Lublina, a to również dzięki właśnie takim inicjatywom jak Lubelski Festiwal Graffiti. Lublin nie pozostaje w tyle, dorównując innym miastom w których organizowane są podobne eventy, chociaż o takim Festiwalu Muralu, jakim szczyci się się Gdańsk (wielkie realizacje malarskie na blokach osiedla Zaspa), na razie możemy tylko pomarzyć. Imprezy tego typu są coraz bardziej popularne na całym świecie, miasta chętnie oferują swoje powierzchnie artystom, którzy legalnie mogą malować ściany, odbijać szablony czy uprawiać inne formy interwencji, jak np. miejski knitting polegający na ubieraniu w kolorowe sweterki wybranych fragmentów przestrzeni publicznej. Dobry street art wyrywa nas bowiem z codzienności, prowokuje, stawia pytania, mobilizuje do myślenia, wskazuje inny wymiar rzeczywistości a czasem zwyczajnie bawi. Ten rodzaj wypowiedzi uprawia coraz większa liczba artystów - dzięki temu mamy szansę zetknąć się z prawdziwą sztuką na ulicy i nie musimy się nawet wybierać do galerii – i to jest chyba najpoważniejszy argument przemawiający za street artem.

Tymczasem, wystawa w Kamienicy Cudów, to dla mnie dosyć zagadkowa ekspozycja, gdyż jej przedmiotem były obrazy w "stylu" graffiti namalowane … na płótnie. Wzięło w niej udział niemal 30 artystów, z których każdy "dostał do rąk własnych blejtram o wymiarach 100x70cm (czyli klasyczną akademicką powierzchnię reklamową) i mógł z nią zrobić cokolwiek zapragnął" - jak czytamy w tekście organizatorów, zamieszczonym na zaproszeniu. I raczej nie było to dobrym pomysłem, poruszone tematy nie odbiegały daleko od tego co młodzi zazwyczaj malują na murach: królowały zwierzęta, przestrzenne motywy abstrakcyjne oraz typograficzne i oczywiście ludzie, ale formalnie - to tylko zbiór grzecznych obrazków w jednakowym, niewielkim jak na tę formę sztuki, rozmiarze. Przedstawienia, wyjęte niejako z popkultury, przypominają uładzone, komercyjne graffiti, a poprzez swoją skalę kojarzą się bardziej z projektami, szkicami niż gotowymi pracami. Przyznaję, że spodobał mi się wyłamujący się z konwencji wystawy, konstruktywistyczny kolaż i wprawnie narysowane kaczki stłoczone w szybkiej, jednokołowej taczce. Jednak zdecydowanie zabrakło tu punkowej nuty, jakiejś prowokacji czy radykalnej ekspresji. Gdzieś się zapodziała autentyczność i młodzieńcza bezczelność. Może jednak miejscem street artu powinna pozostać (nomen omen) ulica, ponieważ tworzone poza instytucjami i oficjalnym obiegiem artystycznym realizacje mają inny wymiar i na pewno graffiti w czterech ścianach to już po prostu nie jest to samo. Myślę, że warto pamiętać jakie były początki street artu: był on zawsze sztuką uprawianą na granicy legalności i wciąż działają (i odnoszą duże sukcesy) artyści, dla których dreszczyk emocji jest niezbędnym bodźcem, aby pokazać światu swoją twórczość. Dlatego szkoda, że Galeria podjęła się zrealizowania tej właśnie wystawy w do bólu sztampowej, "klasycznej" formie.

Kolejną wystawą prezentowaną przez Kamienicę była ekspozycja malarstwa Florentyny Nastaj. Przyznaję, że jest to jedna z moich ulubionych, młodych artystek. Florentyna, znana z zamiłowania do silikonu, wypełnia nim swoje płótna, tworzone w stylu bliskim pop artowi. Faktura pozostaje taka sama, zmieniają się jedynie obiekty na jej obrazach. Jeszcze na studiach i chwilę po ich zakończeniu, z pasją malowała zwierzęta. Aktualnie z malarską wprawą porusza się po świecie obślizgłych, ameboidalnych stworów, które całym swoim jestestwem oddają się wzajemnemu wchłanianiu, ocieraniu, mlaskaniu. Ich wizualność jest, wbrew pozornej "obleśności", bardzo cielesna i zmysłowa. Patrząc na najnowsze jej obrazy widzimy jak stwory powoli zatracają antropomorficzny wymiar, schodząc niżej ku ...narządom płciowym. I tak - mamy poskręcane formy przypominające penisy i łechtaczki, przytulone do siebie w wesołych uściskach. Silikon świetnie do nich pasuje, bo jak mówi sama artystka "(…) w pełni swojej sztuczności sprawia wrażenie organicznego, kojarzy się z wydzielinami ludzkiego organizmu. Lubię jego poślizg, śluzowatość, glutowatość, to że nie do końca da się go kontrolować, plamy które z niego tworzę są dosyć przypadkowe". Całe to dzikie towarzystwo jest odmalowane dodatkowo przy pomocy wielobarwnych plam o nasyconych kolorach, co jest kolejnym, obok silikonu, punktem rozpoznawczym w sztuce Florentyny.

Artystka, część nowych prac poświęciła także scenom z udziałem ludzi, jakich wcześniej nie malowała. Przedstawienia na których obecny jest człowiek pojawiają się równolegle do fallicznych kształtów. Największy z obrazów ukazuje lekko makabryczną scenę życia rodzinnego - kobieta szarpie za włosy mężczyznę, w oddali leży obły, odrażający stworek, który być może symbolizuje ich nieprzyjemną relację, na innym zaś para nagich kobiet walczy na ringu. Kolejne obrazy, które zwróciły moją uwagę to niewielkie przedstawienia wózka i łóżeczka dziecięcego, z obydwu wyzierają świecące oczka i wydaje się, że czai się tam raczej przerażony kosmita niż dziecko. Obrazy z ludźmi pełne są silnych emocji: agresji, strachu czy też bliżej nieokreślonego niepokoju, dodatkowo potęgowanych poprzez użyte barwy - nadal tryskające wieloma kolorami, jednak z domieszką błękitu przez co sprawiają cięższe, mroczne wrażenie. Przy nich potwory wydają się ładne i estetyczne, są miłe i pełne pięknych, wręcz "wesołych" barw. Nie brak w nich także zmysłowości i ironii, czyli tego co najbardziej lubię w twórczości Florentyny - specyficznego poczucia humoru. Wystawa pomimo, wydawałoby się kontrowersyjnych treści, prezentuje bardzo pozytywne malarstwo.

Kamienica Cudów, jak widać, stara się znaleźć uzasadnienie swojej nazwy w programie wystaw. Bo to miejsce w którym i cuda się zdarzają i dziwy. Jednego miesiąca odbyły się dwie wystawy, zupełnie od siebie różne, co jest jak dotąd znakiem rozpoznawczym galerii. I dobrze, bo wiedząc, że prowadzący galerię znowu zafundują nam jakiś element zaskoczenia, z niecierpliwością czekamy na kolejne wydarzenia, które będą się odbywać w tym, nieco domowym w charakterze, wnętrzu.





LUBELSKA MŁODA SZTUKA 
(tekst z września 2011)



Aspiracje Lublina do miana Europejskiej Stolicy Kultury rozbudziły apetyt odbiorców i konsumentów kultury i sztuki. Pomimo przegranej, można mieć nadzieję, że festiwali, wystaw, koncertów i imprez będzie wciąż przybywało, a imprezy istniejące już dziś w Lublinie (takie jak Noc Kultury, której program przyprawia o zawrót głowy) pokazują potencjał naszego miasta. To wszystko powoduje, że Lublin sprawia wrażenie bycia jest mekką artystów wszelkiej maści. Czy tak jest naprawdę? 


W tym numerze ZOOM'a koncentrujemy się na szansach i przeszkodach, jakie stoją na drodze rozwoju młodych artystów. Stan ten zgodziła się zdiagnozować Marta Ryczkowska i w swoim tekście pokazuje Lublin od strony możliwości jakie daje im nasze miasto i jego instytucje. Analizuje ona nie tylko oficjalne inicjatywy, ale także odpowiada na pytanie jak wybrnąć z instytucjonalnego marazmu i jak pomimo niego sobie radzić.


Niestety, trudno nie odnieść wrażenia, że mało jest osób z kręgu ludzi zainteresowanych wspieraniem bądź kupowaniem sztuki, które uważnie śledzą poczynania młodych adeptów tej dziedziny i chodzą np. na obrony dyplomów studentów Wydziału Artystycznego UMCS - choćby po to, by wyłowić pojawiające się tam rodzynki. Przykład Młodego Forum Sztuki Galerii Białej pokazuje, że działania takie mają sens, to natomiast prowadzi do pytania: dlaczego brak jest komercyjnej galerii skierowanej do rozpoczynających kariery twórców? W przypadku sztuki młodych kuratorom zamiast wielkich pieniędzy przeznaczanych na zakup bądź ekspozycję dzieł potrzebna jest zwykła odwaga w poszukiwaniach. Niestety, jak do tej pory w Lublinie nie pojawił się nasz odpowiednik Peggy Guggenheim, która miała nosa do sztuki i determinację do odkrywania nowych talentów. 


To oczywiste, że dużo łatwiej jest pokazywać "znanych i uznanych" ale przecież o ileż większa jest przyjemność w wyszukiwaniu osób, o których jeszcze nikt nie słyszał. Pokazywanie debiutantów jest obarczone dużym ryzykiem więc wymaga nie tylko odwagi, ale i wewnętrznego przekonania co do wartości podejmowanych działań. 


A może problem leży również po drugiej stronie? Może współcześni artyści powinni wzorem tych z dawnych lat zrzeszać się, ogłaszać manifesty, tworzyć grupy? Sytuacja ludzi młodych nie jest łatwa - można po drodze stracić ideały - lub w rzadkich przypadkach, z determinacją podążać swoją ścieżką i w końcu odnieść sukces, co się udało choćby Mariuszowi Tarkawianowi i El Bruździe, z którymi przeprowadziłam rozmowy. Co zrobić, by artyści nie musieli wyjeżdżać z Lublina i czy współcześnie (w dobie Internetu, komórek i szybkiej komunikacji) istotne jest miejsce zamieszkania? Zapytałam o to Mariusza Tarkawiana i z jego odpowiedzi wynika, że nie jest ważne gdzie się jest, tylko co się robi. Robert Kuśmirowski, którego wystawy pokazują najlepsze i najbardziej cenione galerie z całego świata, właśnie Lublin obrał jako "bazę" – miejsce nie tylko zamieszkania, ale i działalności artystyczno-edukacyjnej (pracuje na Wydziale Artystycznym UMCS). Najbardziej dobitnym przykładem podobnego powrotu jest, światowej już sławy, Leon Tarasewicz, który po studiach wrócił do rodzinnej wsi Waliły i jak się okazało, z Nowego Jorku, Sztokholmu czy Wenecji nie było do niej dużo dalej niż do Warszawy. Kolekcjonerów i galerników nie przerażają błotniste drogi, ważne że docierają do swojego ulubionego artysty, który mimo sławy nie zmienił sposobu życia, zachował charakter i ulubione hobby. 


Traktowanie sztuki młodych "po macoszemu" ma jeszcze jeden, niepokojący, przejaw. Trudno mi pogodzić się z faktem, że edukacja artystyczna, szczególnie w szkołach podstawowych, gimnazjach i liceach jest traktowana w Polsce marginalnie. A mogłaby poszerzać horyzonty, bawić, uczyć i cieszyć. I nie widzę wielkich szans na zmianę społecznego stosunku do sztuki, skoro samo ministerstwo odmawia uczniom bliskiego z nią kontaktu. Kim mają oni być bez możliwości obcowania ze sztuką, muzyką czy teatrem? Czy kupią w przyszłości dobry obraz, czy zadowolą się kiczem? Na szczęście, żyjemy w czasach, w których sztuka liczy się w wielu dziedzinach życia, nie obędzie się bez niej choćby design przeróżnych przedmiotów użytkowych. Dlatego myślę, że artyści tak czy inaczej poradzą sobie, oby tylko bez zbyt dużych wyrzeczeń i masowej emigracji do miejsc bardziej na nich otwartych.







Muzeum Sztuki Zdeponowanej Roberta Kuśmirowskiego
(recenzja z wystawy w Galerii Białej,  Lublin, październik 2010 rok)


Zmierzający na ostatni wernisaż Roberta Kuśmirowskiego w Galerii Białej liczni goście, zanim dotarli do wnętrza sali wystawienniczej, mijali palące się w beczce ognisko. Jeśli ktoś był zorientowany to wiedział, że artysta postanowił spalić prace twórców związanych z Lublinem, w tym wypadku zdjęcia Jarosława Koziary i realizację malarską Leona Tarasewicza z 2001 roku. Jednak nie był to akt wandalizmu, raczej rodzaj happeningu, pieczołowicie przygotowany zamysł recyklingu sztuki. Spalone komisyjnie dzieła, wcześniej z należytym szacunkiem, zostały sfotografowane, opisane i skatalogowane, by w przyszłości wzorem prac innych artystów znaleźć swoje miejsce w specjalnych szafkach.


To trzecia indywidualna wystawa Roberta w Białej, pierwsza z 2002 roku była jego debiutem wystawienniczym i już wtedy, wystawiając w galerii replikę wagonu kolejowego, zdradził swój niezwykły dar do wykonywania kopii, dzięki któremu później dorobił się przydomku "genialnego fałszerza". Tym razem, artysta stworzył w przestrzeni galerii Muzeum Sztuki Zdeponowanej (MSZ). W małej sali umieścił wzorowany na szafce BHP projekt i prototyp wykonany z płyty gipsowo-kartonowej, odrywając tym samym zwykły przedmiot od jego pierwotnej funkcji. W dużej sali, w dwóch szeregach ustawił gotowe szafki - poczynając od drewnianych szkieletów i sklejkowych replik, poprzez metalowe: stare i nowe, na dwóch jeszcze nie odpakowanych z folii kończąc. Po nitce do kłębka - te dwie ostatnie, nie otwarte, czekają właśnie na pozostałości z prac spalonych w beczce podczas wernisażu. 


Proste szafki na ubrania w zaistniałym kontekście kojarzą się z pudłem-trumną, w którym artysta składa szczątki dzieła. Podkreśla to graficznie sam plakat do wystawy, gdzie proste, białe linie szafki wyłaniają się z czarnego tła niczym szkic nagrobka. To jak żonglowanie czarnym humorem sztuki rodem z wyobraźni dadaistów czy surrealistów, którzy jakże chętnie bawili się w "wybornego trupa". Z trupami oczywiście miało to niewiele wspólnego, jednak chodzi o sam rodzaj uprawianej gry, Kuśmirowski sięga do znanej zabawy historycznej awangardy, tyle że odwraca jej sens. Tam grupa surrealistów dokonywała zestawienia w jedną całość odrębnych bytów artystycznych, tu autor bawi się sam, bez fizycznej obecności innych twórców, za pomocą ich prac tworząc swoją realizację. Dokonuje kremacji dzieł, traktując ją jako szczególny rodzaj kompresji, której pozostałości umieszcza w urnach. Zamyka je następnie w szafkach wraz z dokumentacją fotograficzną, tekstową i cyfrową, kreując swego rodzaju nekropolię sztuki. 


Dzięki takim zabiegom różne zjawiska artystyczne, bo mamy tu i tradycyjne obrazy na płótnie i bardziej współczesne media, nie tylko współistnieją ze sobą, a wręcz toczą wzajemny dialog. Kuśmirowski archiwizuje i porządkuje poszczególne części układanki jaką jest dla niego sztuka. Jako inicjator i nadzorca kolektywnej sytuacji artystycznej, umiejętnie balansuje pomiędzy powagą a wygłupem, intelektualnym zadęciem a zabawą, starając się zatrzeć granice między jawą a snem czy między bytem a niebytem dzieła sztuki. Bawi się w demiurga, który uśmiercając dzieło, nie skazuje go na nieistnienie, raczej daje mu drugie życie. Pozbawiając je fizycznej postaci, eksponuje jego treść, czym nawiązuje do tradycji sztuki awangardowej jak i konceptualnej. Najlepszym przykładem, do którego można się tutaj odwołać, jest praca Roberta Rauschenberga zatytułowana Wytarty rysunek De Kooniga. Rauschenberg, wystawiając "wygumowany" przez siebie rysunek innego artysty, powołał do życia nowe dzieło sztuki. Kuśmirowski tworzy nową jakość przetwarzając i niszcząc prace własne i zdeponowane przez zaproszonych artystów, jednak poprzez spalenie nie wyciera ich z pamięci. Wręcz przeciwnie, troszczy się o to, aby pozostały w niej dzięki dokonanym wcześniej działaniom dokumentacyjnym. Są więc i zniszczone i utrwalone jednocześnie. Oderwane od swej fizyczności, istniejąc jedynie w sferze idei nie mogą już ulec dalszemu zniszczeniu. Kuśmirowski szuka w ten sposób klucza do odbioru sztuki współczesnej, z której dziełami, jak twierdzi, często obcujemy jedynie poprzez ich opis w katalogu, czyli czystą informację. Wrażenie to podkreślają umieszczone na wystawie karty muzealne, dokumentujące komisyjną utylizacją poszczególnych dzieł czy gablota ze stykówkami zdjęć przedstawiających proces destrukcji. 


Kuśmirowski każe nam też zastanowić się nad samą ideą kolekcjonowania sztuki. Pierwszy zamysł stworzenia tego specyficznego Muzeum, pojawił się po wystawie Masyw kolekcjonerski w krakowskiej galerii Bunkier Sztuki. Ogrom pokazanych tam zbiorów, należących do rodziny Sosenków, w zestawieniu z pęczniejącym archiwum jego własnych prac, dał mu asumpt do rozważań nad sposobem ich przechowywania. Konieczność poradzenia sobie z problemem czysto logistycznym doprowadziła w konsekwencji do utylizacji części z nich, a stąd już był tylko krok do pozyskania kolejnych prac od innych, włączonych do projektu artystów. 


Projekt MSZ jest kontynuacją poprzedniej edycji - Museum of Deposition Art, która miała miejsce pięć miesięcy wcześniej w Neapolu. Kuśmirowski zdeponował już w sumie 16 dzieł, w tym 6 swoich, pozostałe należą do Romana Ondaka, R.E. Acres, Jacka Wierzchosia, Jakuba Ciężkiego, Sławomira Tomana, Philipa Akkermana, Rafała Bujnowskiego, Jana Gryki oraz Leona Tarasewicza i Jarosława Koziary. Dwa ostatnie depozyty, w postaci prochów, zostaną złożone do szafek podczas finisażu wystawy, który odbędzie się z udziałem publiczności.







Dwie "historie"
(recenzja z wystaw w Galerii Białej, Lublin, styczeń 2010 rok)

Wernisaże wystaw Ireny Nawrot i Krzysztofa Bryły, odbyły się w ramach jubileuszu 25-lecia Galerii Białej. Rok 1985 rozpoczął trwającą do dziś jej historię, a prowadząca Białą Anna Nawrot zdradziła, że szykuje 10 wystaw jubileuszowych, w których wezmą udział zaprzyjaźnieni z Galerią artyści. Rok rozpoczął się pomyślnie, bowiem Galeria Biała znalazła się w dziesiątce najlepszych publicznych galerii sztuki współczesnej w Polsce, według najnowszego rankingu tygodnika "Polityka". Wspomniał o tym podczas otwarcia Michał Karapuda z Urzędu Miejskiego, wręczając "galernikom" list z gratulacjami od Prezydenta Lublina i żartobliwy projekt Muzeum Sztuki Współczesnej.

Otwierająca jubileusz wystawa Ireny Nawrot pt. Fotografie z odzysku, to niezwykle osobista i intymna opowieść artystki o jej sztuce, życiu i najbliższych. To dobry moment, bo nie tylko Galeria podsumowuje działalność, ale też sama artystka sięga głęboko w swoją dwudziestopięcioletnią artystyczną przeszłość. Całkowity przypadek sprawił, że Krzysztof Bryła, autor drugiej otwieranej tego samego dnia ekspozycji, właśnie skończył 25 lat.

Irena Nawrot zaprasza nas do swojego świata, obnaża się przed nami i nie chodzi tu tylko o nagość, ale przede wszystkim o sprawy dotyczące uczuć i emocji. Eksponując specyficzne fotografie i fotograficzne kolaże, nie tyle pokazuje nam ten świat, co zmusza do przemyśleń na temat własnej historii - rodziny, tożsamości, płciowości, cielesności... Więzi między najbliższymi są rzeką życia, która mieszcząc w sobie cały ogrom istnienia, wciąż ewoluuje.

Największą na wystawie pracę autorka, z benedyktyńską cierpliwością, wykonywała przez rok. Czarno-biała monumentalna fotografia o rozmiarach 2x4 m., składa się z setek wizerunków powycinanych ze starych zdjęć, a następnie zszytych ze sobą nitką. Są tu zarówno zmysłowe akty, zdjęcia pozowane, spontaniczne sytuacje czy wystudiowana zimna nagość. Wszystkie one odnoszą się do ciała, architektury pamięci, przestrzeni emocji. Czy w ten sposób artystka radzi sobie z własną przeszłością i swoim dorobkiem artystycznym? Na pewno sięga w głąb czasu, dokonując czegoś w rodzaju autoanalizy, która w konsekwencji daje jej dystans do samej siebie i swojej sztuki.

Kolejny czarno-biały kolaż z 2009 roku tworzy coś na wzór mandali, niezwykłego kwiatu złożonego z wizerunków pociętych twarzy artystki, jej córki, siostry, matki i nieżyjącego ojca. Ukazuje ciągłość pokoleń, wizualne podobieństwo między najbliższymi, ignorujące upływ czasu. Cięcie i zszywanie to dosyć "nieczuły", ale wiele mówiący sposób potraktowania fotografii - ten wyjątkowy kwiat zmusza nas do pytania o to jak na siebie wpływamy, jak wielką mamy siłę w tworzeniu się nawzajem, co sobie dajemy i jak mocno jesteśmy ze sobą związani. Odpowiedzi wydają się banalne, ale oblicze prac chwyta nas w plątaninę napięcia i niepokoju. Granice między własną a rodzinną tożsamością zacierają się, różne osobowości tworzą jeden organizm.

Autoportrety w żółtej sukience w grochy ukierunkowują naszą uwagę na samą autorkę niemal dosłownie zmagającą się ze swoimi pracami. Widzimy jej fotograficzną, wyciętą z kartonu sylwetkę sprzed 25 lat, objętą zmysłowo rękami lub nogami samej już współczesnej artystki. Na pierwszy rzut oka nie widać, że na zdjęciach mamy kolaż teraźniejszości z przeszłością. Nasz wzrok daje się oszukać, chociaż dawne fotografie są zniszczone i porysowane, a współczesne elementy stanowią tylko ich dopełnienie. Ważny tutaj staje się stosunek do samej siebie, podświadome lęki, pamięć, własna seksualność, emocje czy przestrzeń ciała. Recykling idei i znaczeń pozwolił przetransponować w starą formę nowy sens. Artystka przez lata pracy stworzyła masę zdjęć, które miały znaczenie, były jej bliskie, także poprzez bliskość osób na nich uwiecznionych. Teraz, obsesyjnie porządkuje bałagan jaki człowiek zostawia po sobie w ciągu życia. Usiłuje zatrzeć ślad po swojej twórczości, "zniszczyć ją" lub przetworzyć tak, aby, jak sama mówi: "nikt po niej nie musiał sprzątać". Ciągła potrzeba zmian wymusza radykalizm działania, a ten sprzyja uzyskaniu dystansu do swojej własnej sztuki.

Najczystsza formalnie i znaczeniowo jest praca o charakterze zupełnie odmiennym od pozostałych fotografii. Jest ona swoistym komentarzem i dopowiedzeniem. Nie znajdziemy na niej portretów, są tu po prostu przedstawienia żółtej róży, która po ścięciu żyła 2 tygodnie, wymuszając na artystce oczekiwanie na kolejne etapy jej obumierania. Graficzne w wyrazie, niemal monochromatyczne zdjęcia opowiadają o przemijaniu. Bezlitosny upływ czasu odciska na kwiecie w końcu swoje piętno, na początku każąc pachnieć i rozkwitać, by później zwolnić puls życia, wyssać soki tak, że powoli więdnie, kurczy się i wysycha. Kolor róży nawiązuje do żółtej sukienki w grochy z autoportretów i "oscyluje na granicy banału i kiczu, ucieka od wizerunku na rzecz czasu" - mówi autorka.
A więc istotna staje się procesualność, a nie przedstawienie samo w sobie.

Myślę, że powinniśmy patrzeć na te prace w kategoriach recyklingu przeszłości. Trudno wyobrazić sobie bardziej osobistą sztukę, jednak tutaj to właśnie wymiar osobisty staje się uniwersalny.

Aby zobaczyć drugą wystawę pt. Sztuka ukryta, trzeba było udać się do piwnic nowej siedziby Centrum Kultury, gdzie swoje tymczasowe miejsce znalazło Młode Forum Sztuki. Malarstwo Krzysztofa Bryły zaprezentowane było w dosyć undergroundowej sytuacji, która tworzyła świetne tło dla jego prac. Dodatkowo zaaranżował on przestrzeń tak, aby wyglądała jak miejsce opuszczone i zapomniane, niczym dawno zamknięta piwnica. Odpadający od ścian tynk, poodklejana farba, liszaje wilgoci, stare pajęczyny i porozrzucane na podłodze wśród kurzu i petów obrazy wprowadzają nas w scenografię ze świata, w którym zatrzymał się czas. Pył historii łaskawie odkrywa jednak prawdę z dawnych lat. Nawiązując do graficznej przeszłości galerii, autor wykonał malarskie reprodukcje plakatów do wystaw z lat 80. Kiedy patrzymy na obrazy, będące wierną kopią afiszy z pierwszych lat istnienia Galerii, z pieczątką cenzury na odwrocie i z zaciekami oleju lnianego z farby drukarskiej, wyłaniają się ku nam czasy komuny, naznaczone obsesją kontrolowania wszystkiego. Ówczesne plakaty dzisiaj odbieramy jako technologiczny i typograficzny majstersztyk. Logo i adres galerii drukowano metodą sitodruku, a następnie Jan Gryka za pomocą ręcznie wycinanych szablonów dodrukowywał informacje o każdej kolejnej wystawie. Jego student Krzysztof Bryła bez kompleksów podchodzi do historii. Używa tych plakatów w ten sam sposób w jaki Jasper Jones używał amerykańskiej flagi. Traktuje je jak obiekty i odtwarza, nie poddając formalnej analizie, tak więc na pierwszy rzut oka nie wiemy co oglądamy - czy oryginalny plakat czy jego malarską kopię. Ta niepewność wprowadza nas w konfuzję, potęgowaną sposobem prezentacji. Krzywo wiszące obrazy powieszone na jednym gwoździu, leżące na podłodze płótna, przysypane tynkiem i niedopałkami, są jak maszyna do podróży w czasie. Zabierają nas w miejsce, którego istnienia dzięki nim możemy się domyśleć, ale już nie doświadczyć. Ten prosty malarski gest młodego artysty nadaje inny wymiar przeszłości. Reprodukcja czasu minionego wywiera na nas wrażenie obecności w realnej sytuacji z przeszłości. Swoisty relatywizm czasu dotyka nas tym mocniej im bardziej wgłębiamy się w zależności między obydwoma wystawami.

Wystawa Ireny Nawrot, współuczestniczącej w programie Galerii od początku jej istnienia, nieoczekiwanie zgrywa się z "wykopaliskową" wizją artysty debiutującego w Białej. Nawrot tnie na kawałki swój dorobek, aby stworzyć nowe i szokująco świeże dzieła, a debiutant - tworzy nowe obrazy, aby wykreować wiarygodną iluzję przeszłości.




Nikifor czy Dwurnik? 
(recenzja z wystawy w Galerii Białej,  Lublin, marzec)

W piątkowy wieczór, 7 marca, Galeria Biała zainaugurowała cykl "Wystaw podwójnych" prezentacją dwóch artystów których jednocześnie wiele dzieli i łączy. NikiforDwurnik to wystawa, na którą czekali wszyscy miłośnicy malarstwa.  O godzinie 18.00 już z trudem, można było znaleźć dla siebie wolne miejsce. Pięć minut później nie było na to szans. Zrobiło się gorąco. Wszyscy zamienili się w słuch - zapadła zupełna cisza.
Prowadząca Galerię Anna Nawrot na wstępie przekazała Dwurnikowi prezent – kopię jego pierwszego rysunku powstałego pod wpływem Nikifora, wykonaną przez młodego artystę - Mariusza Tarkawiana, z pieczątkami które sfałszuje Robert Kuśmirowski. Później Anna Nawrot mówiła o niełatwym wyborze, jakiego przyszło jej dokonać. W Muzeum w Nowym Sączu, miała do wybrania jedynie 6 dzieł krynickiego mistrza. W Warszawie znalazła się w odwrotnej sytuacji, zastawszy w domu Edwarda Dwurnika stół pełen akwareli i gwaszy – możliwość bardziej otwarta i kusząca, acz niezaprzeczalnie równie trudna.
W efekcie możemy podziwiać 8 prac Nikifora (dwie z prywatnych zbiorów Dwurnika) z lat 40. do 60., w otoczeniu 27 prac warszawskiego artysty, pochodzących z lat 60. aż do najnowszych - tegorocznych. Historycznie najważniejszy na wystawie jest ten pierwszy rysunek Dwurnika  stworzony pod urokiem Nikifora w 1965 roku.
 Ekspozycja zaprezentowana jest ze smakiem i dbałością o szczegół. Pierwsza sala przyciąga wzrok niebieską ścianą i dużym obrazem "Saska Kępa – krowy" z 1995 roku. W centrum drugiej, większej sali, duże płótno przedstawiające Sokołów Podlaski z 1967 roku nabiera świetlistości dzięki ciepłej pomarańczowej barwie ściany. Znajduje się ono w otoczeniu dwóch najnowszych akwareli artysty - "Banksy w Lublinie" i ironizujących "Osiołków lubelskich" (2008).
Wystawa nie jest klasyczną retrospektywą, ma bowiem za zadanie pokazać jak młodzieńcza fascynacja Nikiforem wpłynęła na sposób malowania Edwarda Dwurnika. Wybór jakiego dokonała Biała pokazuje wszystkie najważniejsze wątki twórczości Dwurnika, w których podjął się refleksyjnej analizy dzieł Nikifora. Zwraca uwagę przede wszystkim cykl "Podróże Autostopem" z lat 80. ale zaskakują najbardziej akwarele z lat 60., czyli okresu, kiedy ta fascynacja była najsilniejsza. Wystawa jest dobrze pomyślana, a całość podporządkowana idei ukazania zarówno podobieństw jak i różnic między artystami. Widać, jak mylą się krytycy upatrujący w pracach Dwurnika bezmyślnego odwzorowywania samego sposobu malowania. "Bliższy rzut oka" pozwala spostrzec, że Nikifor używał innej, subtelniejszej kolorystyki, wszelkie linie i kontury są u niego rysowane z uwagą i bez pośpiechu, przez co są grubsze, czasem łamią się i chwieją. Widać tu wyraźnie izolację, walkę z narzędziem pracy i z własną, fizyczną ułomnością – a jednocześnie niezwykłą wrażliwość. Dwurnik aby tworzyć w takiej konwencji musiał odrzucić akademizm, techniczną biegłość malowania, co było równie trudne. W odróżnieniu od krynickiego artysty nie unika ukazywania sylwetek ludzkich, mało tego - niczym kronikarz, krytyczny obserwator z ironią komentuje polską rzeczywistość i ludzkie przywary. Wspólna, obok tematu jakim są weduty, jest rytmizacja linii kompozycji, drobiazgowość rysunku, kumulacja charakterystycznych motywów, składających się na wizerunek/wizję miasta. Miasteczka wypełnione są gęstwiną domków, kamienic, placów, drzew a u Dwurnika także ludzi i zwierząt.
Po wernisażu artysta uchylił mi rąbka tajemnicy co do swoich planów - szykuje wystawę 50 obrazów przedstawiających akty kobiet w ciąży oraz 10 aktów męskich. Jej miejscem ma być Muzeum Xawerego Dunikowskiego w warszawskiej Królikarni, ciekawe że to właśnie Dunikowski na samym początku XX wieku wyrzeźbił wspaniały cykl - Kobiety ciężarne.

Wystawa NikiforDwurnik w Białej to duże wydarzenie w sensie artystycznym, ale nie tylko – jest to pierwsza wspólna prezentacja ich prac. Trudno uwierzyć, że tak oczywiste zestawienie, dopiero teraz doczekało się realizacji w postaci ekspozycji.

P.S. Ta wystawa to także "wydarzenie" pod jeszcze jednym względem - wszystkie lubelskie gazety, pominęły ją milczeniem a jedyna w zapowiedzi określała sam pomysł jako "nieświeży". Czyżby siła patronatu medialnego ZOOM'a onieśmieliła redaktorów? Czy raczej ich indolencja?





Opętańcze wizje rozkoszy
(recenzja z wystawy Beksińskiego w Galerii Gardzienice, Lublin, wrzesień 2009 rok)


Dawno nie miałam sposobności widzieć takiej masy ludzi w jednym miejscu, a już na pewno nie przy okazji lubelskiego wernisażu. A jednak! Aby wejść bez problemu na wystawę Zdzisława Beksińskiego, trzeba było się stawić w Galerii Gardzienice przynajmniej pół godziny przed otwarciem, bowiem już o 18.00 tłum ludzi spragnionych sztuki wylewał się na ulicę Grodzką, falował i dusił w gorącej atmosferze wieczoru. Kusiło nazwisko autora oraz erotyczna tematyka prezentowanych rysunków.


Wernisaż rozpoczął się krótkim jazzowym koncertem w wykonaniu Adriana Czyżewskiego (skrzypce) i Błażeja Gębury (saksofon) oraz wykładem Czesława Tarczyńskiego, dyrektora Miejskiej Galerii Sztuki w Częstochowie, który przybliżył postać artysty, jego twórczość oraz historię powstania kolekcji. Wystawie towarzyszy projekcja nieznanego szerszej publiczności filmu "W Hołdzie Beksińskiemu" (Hommage a Beksinski), zrealizowanego przez Bogdana Dziworskiego i wyprodukowanego przez Annę i Piotra Dmochowskich. Film ukazuje dzieła artysty w kontekście inscenizowanych scenek i poddaje je rozbudowanym interpretacjom. Beksiński był głęboko rozczarowany i zirytowany materiałem. Nie zgadzał się na to, by ktokolwiek narzucał innym sposób odczytania jego dzieł, nigdy nie nadawał tytułów obrazom i raczej ich nie komentował. Poza tym, w filmie dość silny jest wątek groteski czy pijaństwa, których próżno szukać w rysunkach, a grające aktorki mają już swoje lata co nijak ma się do silnych i witalnych kobiet z rysunków. 


Zarówno w sensie malarstwa jak i rysunku czy rzeźby Beksiński nie należy do moich ulubionych artystów, a obcowanie z jego twórczością silnie mnie do niej dystansuje. Nie zachęcają ciężkie w emocjonalnym odbiorze i destrukcyjne wizje, silna ekspresja, przytłaczająca drobiazgowość i dosadna dosłowność. Za to niejednokrotnie ujmuje mnie i zachwyca trudne i nieoczywiste piękno przedstawień. Krytycy zarzucają artyście "epatowanie widza tanim horrorem". Mimo, iż wiodącym motywem jest u niego śmierć i niosące ją kataklizmy, a formalnie jego prace bliskie są malarstwu fantastycznemu, odnajdujemy w nich specyficzną delikatność, podobnie jak w niezwykle estetycznych choć brutalnych fotografiach artystycznych. W swoją twórczość wkładał całe serce i umysł, poświęcał jej każdą minutę swojego życia. Doskonały pod względem technicznym, tytan pracy, z rzadko spotykaną wirtuozerią malował światło, podkreślając i wzmagając za jego pomocą niepokojące, apokaliptyczne wizje.


Beksiński był introwertykiem. Za życia świadomie wyalienowany ze społeczeństwa, nie znosił wychodzić z domu, za to swoją sztuką od zawsze przyciągał jak magnes. Mimo tej alienacji, był świetnie poinformowany o wszystkim co dzieje się w świecie zewnętrznym. Ponadto był oczytany i jako wielki miłośnik muzyki posiadał obszerną kolekcję płyt. Muzyka była nieodłącznym i jedynym towarzyszem pracy, a po śmierci syna i żony - również życia.


Ciekawym jest, że Piotr Dmochowski wielki pasjonat twórczości Beksińskiego i założyciel galerii mu poświęconej, przez lata borykał się, walczył i z trudem zachęcał do kupowania jego sztuki różne galerie na świecie. Wkład jaki w popularyzację dzieł artysty wniósł Dmochowski jest nie do przecenienia. W końcu pierwszymi poważnymi nabywcami prac malarza zostali Japończycy, którzy docenili i kupili kilkadziesiąt płócien. Czyżby wizje artysty były zrozumiałe i bliskie ich filozofii? A może miały na to wpływ kataklizmy i liczne trzęsienia ziemi nękające Japonię, które na pewno zmieniają ludzką świadomość i potęgują wrażenie kruchości życia.


Przedstawione na wystawie rysunki pochodzą z lat 60. i 70. ubiegłego wieku, narysowane są na papierze tuszem kreślarskim, chińskim, ołówkiem lub długopisem. Wchodzą w skład kolekcji Miejskiej Galerii Sztuki w Częstochowie i nabyte zostały dzięki darowiźnie Piotra Dmochowskiego, na którego życzenie mają być udostępniane szerszej publiczności. Kolejnym miejscem będącym w posiadaniu ogromnej ilości prac artysty jest Sanockie Muzeum Historyczne, któremu artysta zapisał w testamencie cały swój dorobek artystyczny. Ze stu prac jakimi dysponuje częstochowska Galeria, kuratorka wystawy wybrała 20 i są wśród nich te, które budzą największe kontrowersje. Należy wspomnieć, że w momencie kiedy powstały, polska publiczność była zupełnie nieprzygotowana na ich przyjęcie, a pruderyjna mentalność ogółu zepchnęła je do wąskiego grona odbiorców. Prawdą jest, że sztuka intymna bywa często odbiciem represji i zakazywania erotyzmu w życiu społecznym.


To niezwykle cenne i odkrywcze rysunki, ciężkie, "zezwierzęcone" i mroczne w odbiorze, dalekie są od znanej nam sztuki erotycznej. Przedstawienia zapełniają dojrzałe, mocne kobiety, które są skrępowane sznurami bądź same krępują i kneblują nimi zastraszonych, skurczonych i bezbronnych mężczyzn. Sceny rysowane są zdecydowaną kreską w charakterystyczny dla artysty sposób, a ujęcie, frontalna kompozycja i ekspresja od lat budzą u oglądających niezwykłe emocje.


Beksiński oprócz tego, iż posiadał głębokie fascynacje i niewyrażone realnie sadomasochistyczne wizje, swoje inspiracje i wiedzę na ten temat poszerzał sięgając do opracowań z psychologii kryminalnej. Lubił dokumentować wszystko co stworzył, krok po kroku, dzięki czemu wyraźnie widać, że pierwotna koncepcja ewoluowała i rzadko była wyrazista bądź z góry określona, liczył się efekt ekspresji. Fantazjował na temat silnych, wykształconych i pięknych kobiet, które go pętają, kneblują, łamią ręce i znęcają na przeróżne sposoby, doświadczając przy tym wielokrotnych orgazmów, by w końcu go zabić. Beksiński nigdy nie zrealizował swoich marzeń, mówiąc, iż nie pozwoliłyby mu na to "mocne poczucie komizmu i obawa śmieszności". Poza tym był wierny i oddany swojej żonie Zofii. Za to sama sztuka umożliwiała mu dystans oraz radość zabawy bez poniesienia jakichkolwiek konsekwencji. Czy był to pewien rodzaj pigmalionizmu? Na to pytanie musiałby odpowiedzieć sam autor. W swoich listach, pisanych do Dmochowskiego, zastanawia się skąd posiada tego typu wyobrażenia i preferencje seksualne, nie był przecież nigdy źle traktowany ani przez matkę, ani przez żadną inną kobietę. Inspirując się Freudem postawił hipotezę, że mógł je wywołać fakt, iż podobno dusił się podczas porodu.





Jarek Koziara
(tekst do katalogu z 2008 roku)

Jarosław Koziara urodził się w styczniu 1967 roku w Jędrzejowie. Jest absolwentem Technikum Pszczelarskiego w Pszczelej Woli, w roku 1987 rozpoczął studia w Instytucie Wychowania Artystycznego UMCS w Lublinie, a w 1990 zdał egzaminy i dostał się na Wydział Grafiki warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, którą ukończył dyplomem w Pracowni Plakatu. Mieszka w Lublinie z żoną Ewą, dwójką dzieci Wiktorią i Franciszkiem oraz psem Fugą.

Istotą twórczości Koziary jest działanie w przestrzeni publicznej, co łączy z wyrazistą kolorystyką i dużym formatem przedsięwzięć. Od początku nie wybiera żadnego konkretnego kierunku ani medium, gdyż jak twierdzi, "w sztuce nie należy się ograniczać". Tworzy happeningi, performance, instalacje, landarty, maluje obrazy, rysuje, fotografuje, projektuje okładki płyt i książek, plakaty, logotypy, scenografie teatralne, kostiumy, pisze felietony - swobodnie porusza się po wielu obszarach sztuki, w każdym jest kreatywny i wyraźny. Ma swój rozpoznawalny styl, a mimo to często zaskakuje zmianami formalnymi. Wspólną cechą jego projektów jest prowokacyjność tak w formie wizualnej jak i w treści. Dobrym tego przykładem jest seria plakatów gombrowiczowskich. Zaprojektował także bardzo mocne w wyrazie plakaty do trzech edycji festiwalu Konfrontacje Teatralne w Lublinie. Stworzył gigantyczną realizację dla jednej z największych scen w Europie - dla Teatru Wielkiego w Warszawie z okazji dorocznego koncertu Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, pracował również przy inscenizacjach w lubelskim Teatrze Lalki i Aktora im. H. Ch. Andersena. Zajmuje się wystrojem wnętrz, zaprojektował wygląd warszawskiej Stodoły, krakowskiej Baraki czy niestety już niezachowane wnętrze lubelskiego klubu Graffiti.

Pierwszym ważnym projektem, z którym wyszedł w przestrzeń publiczną był pastisz Guerniki Picassa, namalowany w 1989 roku pt. Guernica po polsku w formie graffiti (pierwsze graffiti w Lublinie) na płocie obok KULu. Obraz, tak jak i oryginał, był czarno-biały i przedstawiał polskie przywary. Został zamalowany z okazji wizyty kanclerza Helmuta Kohla. Później w Warszawie w przejściu podziemnym na Krakowskim Przedmieściu wykonał kolorowy mural, na którym były przedstawione zniekształcone ludzkie postacie w dziko konwulsyjnym tańcu i podskokach wokół ognia. Dół malowidła był zwieńczony podwójnym ornamentem, na jednym żółte i czerwone ludziki zieją i rażą ogniem, a drugi tworzyły czarne ludzkie sylwetki ujęte w seksowne pozy.

Wielokrotnie brał udział w przeglądach sztuki performance, poddając krytyce funkcjonujące normy społeczne, konwenanse, a nawet samą konwencję performance. Podczas akcji "Mierzi mnie" zjadał połówki cytryn nabitych na gwoździe osadzonych w czarnej ścianie, a miejsce po nich zamalowywał na żółto. Z 99 wyżartych skórek ułożył trójkąt, pod koniec wystąpienia zwymiotował do kubełka i zaproponował jako wernisażowy poczęstunek zamiast wina, z którego jednak nikt nie skorzystał.
Kilkakrotnie wystawiał w Galerii Białej w Lublinie, m. in. w 1999 roku Pierwszy piątek miesiąca, a w 2007 roku nawiązującą do poprzedniej prezentacji Uduchowiona materialność - materialna duchowość. W obu ekspozycjach pojawił się motyw ornamentu, wykonanego z tysięcy monet. Na pierwszej z wystaw, ornament wystąpił w formie pasa na ścianie w pierwszym pomieszczeniu galerii, a przez niewielki otwór w ścianie można było zajrzeć do większej sali, ale tylko z pozycji klęczącej. W przestrzeni, przeznaczonej do oglądania pojedynczo, majaczył ciemny obraz przecięty  żarzącymi się poziomymi, drgającymi liniami, fluorescencyjnego wzoru. Podczas kolejnej  wystawy wstęp do drugiej sali był również niemożliwy, można było ją oglądać przez kratownicę konfesjonału.  Wewnątrz świetliście pulsowało wielkie koło ze złotych monet.

Tworzy landarty, dla których idealnym miejscem stała się łąka położona w Janowcu, tuż przy przełomie Wisły, pod skarpą, na końcu której stoi Zamek. Dotychczas od 2001 roku powstały 4 wersje, olbrzymich rozmiarów, ziemnego obrazu, wyorane w ziemi za pomocą traktora. Pierwszy przedstawiał symboliczne formy odnoszące się do miejsca realizacji, w którym łączą się trzy żywioły jakimi są: woda, powietrze i ziemia i kolejno przedstawiał 2 węże, rybę i ptaka skupione wokół jaja. Drugi wykonany w 2003 roku  tworzyły symbole solarne: Słońce, księżyc i gwiazda. Kolejny z 2005 roku zawierał przedstawienia ze sfery mikrokosmosu: mrówkę - symbolizującą ziemię, pszczołę - powietrze i pływaka żółtobrzeżka - wodę i ziemię. Ostatni, z 2007 roku, to usypane z piasku: żaba i lecący bocian. Landarty z czasem ewoluują, nie tylko wyglądają różnie w zależności od pory dnia i kąta padającego na nie słońca ale zmieniają się też wraz z porami roku. Dzięki bujnie rosnącym chwastom z wklęsłych przeistaczają się w wypukłe, pod wpływem kwitnących kwiatów zmieniają kolor, nieraz są zatapiane i ledwo widoczne spod wody wylewającej Wisły, aż w końcu niemal znikają zasypane śniegiem by znowu pojawić się mocnym, czarnym konturem wraz z roztopami. Walczą z naturą, a jednocześnie żyją jej rytmem, stapiają się z nią i od niej są zależne. Za każdym razem zachwycają i zaskakują, piękne współgrając z otaczającą je przyrodą.

Oprawa scenograficzna Koziary to od lat znak rozpoznawczy Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Wszystkie jego scenografie powstają z rozmachem, a jednocześnie są tworzone przy użyciu niebanalnych środków. Projekty zawożone do Warszawy w walizce w postaci papierowej makiety, przeistaczały się następnie w gotową scenografię z wielkich, podświetlonych elementów uszytych z kolorowych płócien oraz wyciętych z MDFu i pomalowanych form. Niezwykłym pomysłem była kompozycja przedstawiająca dwie ryby wykonana z okazji koncertu Wielkanocnego Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy w Teatrze Wielkim, która składała się z 14 tysięcy płyt CD, tworzących gigantyczny srebrzysty, migotliwy obraz, mierzący 10 metrów wysokości i 21 metrów szerokości. Powstało wiele aranżacji warszawskiego studia telewizyjnego, każda z nich była inna, ale zawierała charakterystyczne dla twórczości Koziary elementy. Rytmiczne zgeometryzowane wzory budowane z odwróconych trójkątów, innym razem motywy organiczne lub też  zmultiplikowane sylwetki, gwiazdy, zygzaki, krzyżulce, zakrętasy i linie faliste. W scenografiach pojawiały się elementy mobilne, powtarzał się umieszczony w centrum symbol kręcącego się koła lub mandali oraz wielkie, dziwaczne rośliny i niby drzewa, częste odniesienia do sztuki ludowej, a nawet pierwotnej czy plemiennej. Aranżacje obejmowały każdy centymetr powierzchni studia od elementów scenografii po wielkie malowidło na podłodze.

Jest także autorem scenografii do spektaklu Muzyka ze słowami Piotra Cieplaka z udziałem Jana Peszka i Marii Peszek z muzyką zespołu Voo Voo, którego premiera odbyła się w Teatrze Studio w Warszawie w 2002 roku. W przedstawieniu wykorzystano wiersze, bajki, piosenki i opowiadania napisane przez wychowanków z Zespołu Szkół Specjalnych nr 11 w Krakowie, pod kierunkiem Ali Muchy. Artysta zachwycony kreatywnością i surrealistycznym poczuciem humoru autorów postanowił zaprojektować i wydać je w wersji pisanej. W 2005 roku powstała barwnie ilustrowana książeczka pt. Kokoryny - opowieści dziwnej treści. Ostatnio zrealizował scenografię do sztuki Stanisława Wyspiańskiego Klątwa w reżyserii Janusza Opryńskiego (2007 rok). Za pomocą kilku prostych elementów stworzył iluzję wiejskiego podwórka, w trakcie finałowej sceny wewnątrz scenografii, w sugestywny sposób, odtworzył pożar wsi.

Artysta stworzył trzy scenografie lubelskiego Teatru Lalki i Aktora Joanna skrzydlata (2000 rok), Teatr cieni Ofelii (2004 rok) i Córka Króla smoków (2006 rok). Dekoracje i kostiumy do ostatniej sztuki były pełne chińskich symboli i barwnych tkanin, połączonych ze sobą sposób nawiązujący do tradycji klejenia lampionów, artysta wykreował też teatr cieni oraz pojawiającego się kilkakrotnie na scenie fascynującego, długiego smoka animowanego przez kilku aktorów.

Jest autorem i reżyserem scenografii teledysku Voo Voo singla Nie muszę musieć (2005 rok), który promował płytę XX. Niezwykle energetyczny teledysk wypełniały tańczące z ogniem bajkowe stwory.

Koziara w swojej twórczości często korzysta z nieprzewidywalnej energii jaką niesie ze sobą ogień, tworząc niezwykłe happeningi. Jednym z pierwszych a na pewno najważniejszych przedstawień stworzonych za  pomocą ognia był wielki płonący napis VOO VOO wykonany w kamieniołomie w Kazimierzu Dolnym. Na długi czas stał się on najbardziej rozpoznawalnym znakiem zespołu. Podczas koncertu Voo Voo, który odbył się w tym kamieniołomie, podpalił 80 ustawionych na jego zboczach totemów, tworząc wielowymiarową oprawę scenograficzną dla niezwykłego  koncertu. Motyw ten wykorzystywał w różnych formach także w czasie koncertów na Zamku w Janowcu, a nawet na Mana - jednej z wysp Fidżi, gdzie wykonał niezapowiedziany i zaimprowizowany performance dla miejscowej ludności. Przez kilka lat organizował Noc Sobótkową, z okazji której wyczarowywał efektowne misteria na placu Po Farze, placu Rybnym czy na dworze w Narolu. Inspirowane dawnymi piecami alchemików dymarki obwieszone były metalowymi siatkami z żarzącymi się brykietami, które strzelały snopami iskier, uderzane kijami przez krążących wokół tancerzy ubranych w workowate sukmany i maski przypominające trupie czachy. Zmaganie nocy z dniem - obrazowały ułożone na żarzących się węglach bryły lodu, dymiące i syczące dwa zastygłe żywioły - ogień i woda w ciągłej walce.

Stworzył projekty graficzne płyt dla: zespołu Voo Voo, Mateusza Pospieszalskiego, Orkiestry świętego Mikołaja, Lubelskiej Federacji Bardów, Jana Kondraka  oraz dla Joszko Brody. Na płytach pojawiają się elementy nawiązujące do ludowych motywów zdobniczych takich jak koronki czy liście paproci będące komentarzem do Sobótkowej Nocy, zaprojektowane w sposób kojarzący je ze starymi drzeworytami. Jako nadruk na płyty cd, do serii singli zespołu Voo Voo, wykorzystał włazy do studzienek kanalizacyjnych, które chętnie fotografuje podczas swoich podróży. Sięga do motywów zoomorficznych takich jak macki ośmiornic, krokodyle, ryby i inne. Od 1994 roku projektował okładki wszystkich płyt, singli oraz oprawę scenograficzną koncertów Voo Voo, tworząc dla zespołu najbardziej oryginalną i rozpoznawalną stylistykę na scenie muzycznej. Pierwsza z zaprojektowanych płyt - Zapłacono (1994) wyznaczyła od razu bardzo wysoki poziom. Zamiast tradycyjnej drukowanej okładki, miała wycięty ze sklejki kwadrat z wypalonym logiem zespołu - takim samym jak płonący napis z kamieniołomu i odbitą, czerwoną pieczątką z tytułem płyty: ZAPŁACONO. Nowatorskie pomysły i nieszablonowe rozwiązania graficzne to wspólne elementy łączące wszystkie projekty okładek.

Artysta tworzy oprawę graficzną dla Festiwalu Filmu i Sztuki Dwa Brzegi w Kazimierzu Dolnym i Janowcu nad Wisłą. Wykonał logo festiwalu, na którym Wisła przybiera postać taśmy filmowej wijącej się między falistymi pasmami pomarańczowej przechodzącej w bordo ziemi. Plakat pierwszej edycji festiwalu przedstawiał 3 małe czarne bociany usiłujące zjeść taśmę filmową niczym robala, natomiast w tym roku pojawił się projekt z siedzącymi w rzędach, niczym kinowa publiczność żabami (niewykorzystany) oraz z rozpikselowaną wstęgą Wisły wijącą się pomiędzy trójkątami dachów kazimierskich kamieniczek a trójkątami janowieckich wzgórz.

W twórczości Jarka widoczne są inspiracje malarstwem i rzeźbą plemienną oraz ludową. Widać w niej zachwyt magią i doskonałością prostych form, pochodzących ze sztuki i rzemiosła plemion afrykańskich, indiańskich, Aborygenów, Inków czy Majów - ale też chętnie odwołuje się do przebogatej ornamentyki orientalnej, czy bliskowschodniej. Tego rodzaju odniesienia są możliwe dzięki licznym podróżom, w czasie których odwiedził Indie, Południową Afrykę, Południową Amerykę, odbył także podróż dookoła świata, w czasie której "zaliczył" Amerykę, Hawaje, Oceanię, Australię, Nową Zelandię, Azję... Pracuje z rozmachem, lubi czyste, nasycone kolory (nie używa zielonego! - twierdzi że go "nie znosi"), które często zestawia w kontrastowych kompilacjach. Stosuje  podstawowe formy geometryczne, linie faliste, które zwielokrotnia tak że mogą tworzyć nieprzerwane zrytmizowane ciągi. Widać zamiłowanie do form dekoracyjnych, znaków czy symboli. Ornamenty te w istocie symbolizują aktywność mocy natury i żywiołów, przyjmują ogólną symboliczną nazwę "kapitałów kosmicznych". (J. E. Cirlot, Słownik symboli). Natomiast dwa symbole zorientowane w kierunkach przeciwnych, tak jak w przypadku czarnych i żółtych ptaków lecących w przeciwległych kierunkach, wyrażają tęsknotę za totalnością, zmultiplikowane rozlewają się na całą przestrzeń i przenikają dwie sfery (kierunek w lewo - nieświadomość i przeszłość, w prawo - świadomość i przyszłość). Dekoracje buduje na bazie geometrycznych konstrukcji, a czyste kolory rozwijają i zwiększają wizualne działanie użytych form.

Jego sztuka posiada w sobie organiczne piękno i jest czytelna dla odbiorcy, niesie jasny, klarowny przekaz i dużą dawkę dobrej energii, humoru oraz zabawy konwencjami.